Prokurator Witkowski zadał sobie pytanie: Jeśli nic w opowiadaniu Chrostowskiego nie jest prawdą, to jaka jest prawda w sprawie zamordowania ks. Jerzego?

Po weryfikacji Chrostowskiego, która wypadła dla niego jednoznacznie negatywnie, prokurator Witkowski i jego zespół nie mieli już wątpliwości, że sprawę należy zbadać od samego początku, bo to, co działo się w procesie toruńskim, nie było wyjaśnieniem sprawy, tylko zakończeniem sprawy już na wstępie. Początek stał się końcem.

Zespół Andrzeja Witkowskiego rozpoczął żmudną pracę, która w dużym uproszczeniu polegała z jednej strony na docieraniu do świadków: była to olbrzymia liczba mocno przekraczająca 1000 osób, z drugiej strony rozpoczęli pracę od gruntownego zbierania materiałów utajnionych, z trzeciej strony próbowali docierać również do tego, co my dziennikarze nazywamy informatorami. Była to więc praca prowadzona na wielu frontach równolegle.

Robili to wnikliwie, więc szybko dotarli do utajnionych materiałów w MSW, które stały się pierwszym ogniwem w łańcuchu wydarzeń. Była to notatka w biurze śledczym MSW sporządzona przez generała Czesława Kiszczaka. Wskazywała, że 19 października 1984 roku na miejscu uprowadzenia ks. Jerzego znajdowało się sześciu oficerów WSW, która to służba była poprzedniczką WSI. Witkowski zadał więc sobie pytanie: co sześciu ludzi z WSW robiło w tym samym czasie i miejscu, w którym został uprowadzony ks. Jerzy? Rozpoczęto wnikliwe śledztwo dotyczące tego kluczowego wątku. Bo jeśli odrzucimy absurdalną tezę, że ich obecność była tam przypadkowa, to na gruncie rozsądku jedyna narzucająca się odpowiedź była taka: ktoś ich musiał tam wysłać. Jedyną osobą, która mogła wysłać ludzi za ekipą Piotrowskiego, był generał Czesław Kiszczak, który do resortu przyszedł właśnie z WSW – był specjalistą od kombinacji operacyjnych, lubującym się w grach wielopiętrowych.

Witkowski i jego ludzie mając koniec nitki w postaci notatki, doszli do konkluzji, że zmienia ona całkowicie obraz sytuacji. Oto bowiem występowało w niej nie tylko czterech oficerów SB skazanych w procesie toruńskim, ale że udział w tej operacji brała znacznie większa grupa ludzi i że było to monitorowane z samej góry. Od tego momentu śledztwo nabrało olbrzymiego tempa. Zespół Witkowskiego szybko dotarł do nazwisk tych ludzi. Odkrył, że byli to ludzie z delegatury bydgoskiej WSW, którzy w roku 1991 – kiedy śledztwo było w toku – byli już w WSI.

Grupa prokuratorów wchodzi do bydgoskiej siedziby WSI i poddaje tych ludzi gruntownemu, wielogodzinnemu przesłuchaniu. Trzy osoby milczą, a pozostała trójka – w tym jedna kobieta – deklarują, że są gotowi odpowiadać na pytania i opowiedzieć, jak to wyglądało naprawdę, ale żądają dowodów, że za zespołem śledczym stoi siła wyższa, która im i ich rodzinom zapewni bezpieczeństwo. Widać jednak, że wszyscy patrzą na prokuratorów jak na osoby nieświadome tego, na co się porywają. I tak kończy się to wielogodzinne przesłuchanie. Zwróćmy uwagę, że był to już rok 1991 – dwa lata po rzekomym odzyskaniu wolnej Polski.

Prokurator Witkowski, wierząc w tę podobno nową Polskę, która nadeszła, jedzie do swoich przełożonych: do ministra Chrzanowskiego i wiceministra Stanisława Iwanickiego. Mówi im, że dotarł do sześciu osób, które były na miejscu uprowadzenia ks. Popiełuszki, co zmienia optykę tej sprawy. Dodaje, że połowa z nich jest gotowa na współpracę, że jest punkt zaczepienia. W zamian oczekują tylko jednego: że wyższy szczebel Państwa Polskiego niż szczebel prokuratorski zapewni im i ich rodzinom bezpieczeństwo. Obaj panowie przyjmują Witkowskiego chłodno. Po niecałych dwóch tygodniach zostaje wezwany ponownie do Warszawy i dowiaduje się, że popełnił błąd, prowadząc śledztwo od góry do dołu, gdy jak mówią Chrzanowski i Iwanicki, powinien prowadzić od dołu do góry. Za ten „błąd”, który może doprowadzić śledztwo jedynie na manowce, Andrzej Witkowski zostaje od śledztwa odsunięty.

Na kolejną część cyklu zapraszamy w sobotę.