Andrzej Witkowski wie, że jeśli znów rozpocznie swoje śledztwo od góry, może je stracić tak jak za pierwszym razem. Jest mądrzejszy o doświadczenia ponad 10 lat.

Witkowski wraca do śledztwa, na nowo montuje zespół śledczy i rozpoczynają gruntowną pracę. Doskonale wie, że musi uważać na każdy krok, bo „Oni” czuwają i patrzą mu na ręce. Zdawał sobie sprawę, że musi postępować tak jak pisał Mickiewicz: Trzeba być lisem i lwem. Z jednej strony należało prowadzić tę sprawę niezwykle dynamicznie, bo czas umykał, ale z drugiej strony trzeba robić to niezwykle ostrożnie, żeby zebrać jak najwięcej materiałów. Musiał być gotowy na ewentualną powtórkę sytuacji sprzed lat.

I znów w ekspresowym tempie Witkowski dochodzi do zdumiewających odkryć. Dociera do kolejnych świadków. Są to np. rybacy, którzy jak to w PRL-u dorabiali sobie na boku i nocami łowili nie do końca legalnie. W nocy z 25 na 26 października 1984 roku są świadkami pewnego wydarzenia. Z początku nie chcą mówić. Zadają pytania podobne pytaniom zadawanym przez ludzi z WSW. Boją się o własne bezpieczeństwo. Z początku są przerażeni, nie chcą nic mówić.

Wreszcie niezależnie od siebie składają identyczną relację. Tej nocy odbywali nocny połów i widzieli, że na tamę, z której został zrzucony ks. Jerzy, podjeżdża samochód, z którego wysiada grupa ludzi. Rozglądają się i wreszcie wyciągają coś – co jak ujęli to rybacy – wyglądało na ludzkie zwłoki, po czym wrzucają do wody. Dwaj rybacy widzieli to z brzegu, a trzeci spod mostu. Po całym wydarzeniu spotykają się i ustalają, że nie można o tym mówić.

I to jest przełom. Bo gdyby okazało się, że to, co widzieli rybacy, było ciałem ks. Jerzego, to zostało ono zrzucone w nocy z 25 na 26 października 1984 roku. To oznaczałoby, że tego ciała nie wrzucili Piotrowski, Pietruszka, Pękala, Chmielewski, dlatego, że byli oni zatrzymani wcześniej. To oczywiście nie zdejmuje z nich odium zbrodniarzy. To oni męczyli godzinami ks. Jerzego, ale jeśli zeznania rybaków były prawdziwe, to nie oni wrzucali te zwłoki – bo byli już pod kluczem.

Witkowski łapie kolejny trop. Dociera do materiałów, świadków, dokumentów. Pokazują one, że 26 października od samego rana teren tamy zostaje odgrodzony przez służby. Przypływają płetwonurkowie, którzy rozpoczynają poszukiwania. O 14 poszukiwania zostają zakończone. Prokurator wojewódzki otrzymuje telefon od kierownika akcji, dowiaduje się, że zwłoki zostały odnalezione. Oficjalna wersja wydobycia ks. Jerzego Popiełuszki do dziś obowiązująca to 30 października 1984. Tymczasem 26 października nazajutrz po tej tajemniczej nocy kierujący akcją informuje o odnalezieniu zwłok kapłana.

Prokurator wojewódzki wysyła na miejsce zastępcę, prokuratora Merkla. Ten dociera na miejsce i wtedy od kierującego akcją dowiaduje się, że żadnych zwłok nie znaleziono. Zdaje się, że mamy do czynienia z farsą. Na gruncie logiki: czy w takiej sprawie mającej wymiar światowy, kierujący akcją mógłby pozwolić sobie na żart? Pomyłkę? W takiej sprawie? To byłby jego koniec.

Andrzej Witkowski wytłumaczył to sobie następująco: musiało wystąpić zawirowanie w kombinacji operacyjnej. Zwłoki musiały zostać wyłowione tego 26 października, ale stwierdzono, że z jakichś przyczyn nie należy ich na razie pokazywać. Z jakich? Tu wracamy do rybaków. Jeżeli zwłoki rzeczywiście zostały wrzucone do wody kilkanaście godzin wcześniej, to nie wyglądają one jak zwłoki wrzucone do wody kilka dni temu. Wobec tego zdaniem Witkowskiego ukryto te zwłoki, by nad nimi dalej „popracować”.