By historię uprowadzenia i zamordowania ks. Jerzego zacząć od początku, należy zadać sobie pytanie: Gdzie jest ten początek?

Początek dramatu jaki spotkał ks. Jerzego to rok 1984. Wtedy został zamordowany, wtedy dzięki bohaterskiemu skokowi kierowcy – Waldemara Chrostowskiego Polska dowiedziała się o uprowadzeniu ks. Popiełuszki. Sprawcy zostali szybko złapani, okazali się nimi trzej funkcjonariusze SB i czwarty, który nimi kierował. Zostali osądzeni i na wiele lat trafili do więzienia. Jednym słowem sprawiedliwości stało się zadość. To jest wersja oficjalna.

Wersja z procesu toruńskiego, który toczył się w roku 1985 przetrwała nie tylko system komunistyczny, ale wciąż wielu usiłuje ją podtrzymywać, choć paradoksalnie nie wierzy w nią nikt. Kiedyś w III Programie Polskiego Radia dyskutowałem z mecenasem Piesiewiczem, który stwierdził: Wiem, że to wersja nieprawdziwa, ale to jest tak jakbyśmy mieli dom z przeciekającym dachem i wypadającymi oknami, ale ten dom jakoś stoi. A wy chcecie ten dom zburzyć i nie dajecie gwarancji, że w jego miejscu postawicie dom na solidnych fundamentach. Innymi słowy, powiedział, że ma świadomość bzdurności wersji oficjalnej, ale zostawmy ją, bo nie ma gwarancji, że w miejsce tej bzdury pojawi się cokolwiek.

Andrzej Witkowski od początku nie godził się na takie postawienie sprawy. Został do niej przydzielony w roku 1990. Był młodym prokuratorem z Puław, opinia publiczna po 1989 roku domagała się by Polsce przywrócić tę sprawę, domyślając się wyreżyserowania procesu toruńskiego. Pozwolono wówczas prokuratorowi Witkowskiemu na dość dużą swobodę, jak pokazał czas, prawdopodobnie dlatego, że go nie doceniono. Andrzej Witkowski okazał się człowiekiem wielu talentów, a przede wszystkim olbrzymiej wrażliwości, uczciwości i wielkiej determinacji.

Do tej sprawy podszedł jak do misji życiowej, ale wcale nie jak do sprawy politycznej. Okazał się człowiekiem, który jak się już za coś wziął to próbował to dokończyć. Jeżeli tylko miał stuprocentową pewność co do winy, szedł ze sprawą do sądu. Jeżeli jednak pojawił się choćby cień wątpliwości nigdy nie formował aktu oskarżenia. Wolał wypuścić 99 winnych niż skazać niesłusznie 1 niewinnego,bo jego sumienie, sumienie człowieka głęboko wierzącego nie pozwalało mu na podejmowanie ryzyka.

W 1990 roku ten prokurator o mocnym morale, ale o stosunkowo niewielkim doświadczeniu otrzymuje tę sprawę, pozwala mu się sformować zespół śledczy, którego będzie szefem. Do zespołu zaproszono kilku prokuratorów, kilku policjantów i kilku biegłych, którzy robili kwerendę archiwalną. Nie ważne są poglądy członków zespołu. Ważne są dwa czynniki: uczciwość i profesjonalizm. Zespół podszedł do sprawy jako do zbrodni, na zimno.

Już po kilku miesiącach prac zespół prokuratora Witkowskiego doszedł do jednego bezspornego sukcesu. Odkrył, że skała, na której budowano wersję toruńską, okazała się być piaskiem. Tą skałą miał być Waldemar Chrostowski, rzekomy bohater, rzekomy przyjaciel ks. Jerzego. Głównie w oparciu o jego wersję budowano wersję toruńską. Bohaterski skok Chrostowskiego miał ocalić dla Polaków prawdę. Witkowski zaczął od weryfikacji zeznań i postaci Chrostowskiego. Po kilku miesiącach intensywnych prac prowadzony przez niego zespół doszedł, że nic się w tej wersji nie zgadza.

Przeprowadzono wizję lokalną, by sprawdzić, czy wydarzenia przedstawione przez Chrostowskiego miały szansę się wydarzyć. Te same warunki pogodowe co w roku 1984, bardzo skrupulatne odtworzenie realiów i poszukiwanie kogoś, kto odtworzyłby skok Waldemara Chrostowskiego z pędzącego auta – zeznawał on, że była to prędkość nie mniejsza niż 100 km/h. Najlepsi kaskaderzy twierdzili, że taki skok jest niemożliwy do wykonania, jeżeli człowiek ma ujść z życiem. Ustalono, że prędkość powinna być o połowę mniejsza i wtedy można próbować podjąć skok. Udało się przekonać dwóch kaskaderów na skok z samochodu jadącego z prędkością o połowę mniejszą niż zeznał Chrostowski – jeden z nich trafił z poważnymi obrażeniami na ponad miesiąc do szpitala, drugi złamał bark i również był hospitalizowany. Konkluzja Witkowskiego po rozmowach z fachowcami, których poświadczenie ma na piśmie, była taka, że skok kierowcy musiałby zakończyć się jego śmiercią.

Chrostowski tymczasem nie odniósł najmniejszych obrażeń. Podniósł się, otrzepał z kurzu i pobiegł dalej. Nie da się tego na gruncie logiki i procedur prokuratorskich wyjaśnić. Poddano więc weryfikacji kolejne ustalenia. Odkrył pytania, na które nie było odpowiedzi. Waldemar Chrostowski już jakiś czas przed uprowadzeniem ks. Jerzego opowiadał w pewnych kręgach, że jest człowiekiem potrafiącym wyskakiwać z pędzących aut, że uczono go tego, gdy był komandosem. Świadkowie zeznali, że kierowca w sierpniu/wrześniu 1984 roku opowiadał taką historię. Andrzej Witkowski pytał, dlaczego Chrostowski opowiadał o tym właśnie tuż przed tym, jak miał wyskoczyć. Potraktował to jako przygotowanie sobie alibi.

Na drugą część cyklu zapraszamy w najbliższą sobotę.