Koniec afery Comeya. Sprawa jest zamknięta” – autorytatywnie obwieszcza światu na łamach „Gazety Wyborczej” jej dziennikarz Mariusz Zawadzki. Nie wątpię, że środowisko owego medium życzy sobie jak najszybszego zapomnienia o sprawie, ale jego samozwańczy autorytet nie ma na szczęście mocy sprawczej, by tego dokonać. Łatwo napisać: „to koniec”, ale w obliczu faktu, że sprawa może, i powinna, być dopiero początkiem, obwieszczenie Zawadzkiego brzmi groteskowo.

„Żałuję, że użyłem nazw konkretnych krajów, ponieważ moja argumentacja miała charakter uniwersalny i dotyczyła ludzkiej natury” – to zdanie napisane w notatce skierowanej do polskiego ambasadora w Waszyngtonie przez szefa FBI, jest według dziennikarza „GW” zamknięciem kwestii szkalowania Polski przez wysokiego amerykańskiego urzędnika.

Z wypowiedzi Jamesa Comeya dowiadujemy się, że żałuje on wymienienia naszego kraju z nazwy. Co to oznacza? Ni mniej, ni więcej, jak to, że ubolewanie ma związek z nieprzyjemnościami, jakie spotkały go po nieszczęsnych słowach. Comey „żałuje”, że wymieniając Polskę w gronie „morderców” wplątał się w kłopot tłumaczenia ze swoich słów. Nic ponadto. Słowo „przepraszam” nie padło, zatem opinia została podtrzymana.

Zadziwiające, jak łatwo nasi włodarze dali się udobruchać byle jaką notką. „Warszawa jest usatysfakcjonowana” – pisze Zawadzki. To kolejny dowód na to, że owa „Warszawa” jest coraz mniej polska, a coraz bardziej unijna czy amerykańska. Domagała się ona przeprosin do momentu, do którego miała nadzieję na ich otrzymanie, a kiedy okazało się, że Amerykanie ani myślą uniżać się do takiego gestu, od razu pojawiły się głosy podważające konieczność przepraszania. Ot, takie dostosowanie do panujących warunków.

„Wyrażenie żalu w języku dyplomacji bardzo dużo znaczy” – zapewnił minister spraw zagranicznych Grzegorz Schetyna. Prawda jest jednak taka, że nieważne, ile znaczy wyrażenie czy nie wyrażenie żalu. Ważne jest, ile znaczy Polska. Niestety, kolejny raz dowiedzieliśmy się, że niewiele. Nazywanie naszej relacji ze Stanami Zjednoczonymi „sojuszem” staje się coraz bardziej niestosowne. Ten wzajemny stosunek przypomina raczej układ wasal – senior, czy sługa – pan. W jakim równoprawnym związku jedna strona boi się domagać swoich praw, zwrócić uwagę partnerowi? Zamiast szacunku mamy dziś do czynienia z jawnym lekceważeniem. Ale czy możemy się dziwić, skoro pozwalamy pluć sobie w twarz chociażby Ukraińcom? Czy sojusznicy mogą traktować nas poważnie?

Wbrew roszczeniom „Gazety Wyborczej” sprawa Comeya nie może zostać tak łatwo zamknięta. Cały czas dowiadujemy się o nowych przypadkach przekłamywania historii, jak choćby ostatni przykład amerykańskiej gry, mówiącej o „nazistowskiej Polsce”, czy cyklicznie pojawiające się w zagranicznych gazetach określenia „polskie obozy koncentracyjne”. Skala tych zjawisk wcale nie maleje, a bierność polskich władz na pewno tego procesu nie odmieni. Właśnie teraz, zamiast, tak jak robią to antypolskie media, żałośnie obwieszczać koniec sprawy, należałoby zebrać siły, głośno wyrazić swój sprzeciw i raz na zawsze zakończyć tę przykrą serię oszczerstw. Ale kto miałby to zrobić? Do najbliższych wyborów z pewnością nikt.