Przegrał działacz przedsierpniowej opozycji, najdłużej zasiadający w ławach sejmowych poseł III RP, wielokrotny minister i marszałek Sejmu, a wreszcie prezydent RP. Wygrał doktor prawa, krótkotrwały wiceminister i poseł o niedługim stażu. Dlaczego?

Bronisław Komorowski zapłacił za Platformę Obywatelską i za całą butę jej ośmioletnich rządów, której stał się mimowolnym symbolem. Za premierów Tuska i Kopacz, za Amber Gold i kredyty frankowe, za taśmy Sienkiewicza, za kilometrówkę Sikorskiego, za zegarek Nowaka, za broń Grabarczyka itd. Jednocześnie goniąc wyborców lewicowych (progenderowa konwencja czy uściski z Kwaśniewskim), utracił umiarkowanych konserwatystów. Pozwolił im zapomnieć, że był aresztowany 11 listopada 1979 roku, że w najtrudniejszych czasach stawał się ojcem pięciorga dzieci, że przez całe lata dbał o uzbrojenie i budżet wojska, że jako prezydent prowadził całkiem udaną politykę prorodzinną. Zamiast tego wszystkiego utkwił w ludowej wyobraźni jako patron WSI i najczarniejszych układów drążących Polskę, a jednocześnie jako pocieszna pierdoła popełniającą gafę za gafą. Jego doradcy i sztabowcy nie potrafili wytłumaczyć mu, że musi zając jasne stanowisko co do związków z przestępczą działalnością WSI, czego ostatecznym skutkiem były bannery na stadionach piłkarskich oglądane przez wielotysięczną publiczność i przekazujące najgorszy możliwy obraz Komorowskiego.

Na dodatek prawicowa młodzież zaczęła traktować go niczym ongiś Palikota, nachodząc jego wiece i szydząc przewrotnie z urzędującego prezydenta. Antidotum na to miało być poparcie liberalnego frontu medialnego i groteskowych celebrytów. Im jednak więcej w jawnej i skrytej kampanii wyborczej było Lisa i Olejnik czy Wajdy i Wojewódzkiego, tym bardziej ujawniał się antyestabilishmentowy bunt prowadzący do zwycięstwa w pierwszej turze Andrzeja Dudy i ponad jednej czwartej głosów oddanych na piątkę kandydatów antysystemowych. Między pierwszą a drugą turą tylko narastała nerwowość i żadne sztuczki propagandowe Michała Kamińskiego nie były w stanie odwrócić trendu idącego w dół.

Andrzej Duda wygrał dzięki umiejętnemu połączeniu pięciomilionowej bazy PiS (głosy na Jarosława Kaczyńskiego w pierwszej turze wyborów roku 2010) oraz potencjału elektoratu antysystemowego, a nawet części „sierot po POPiSie”. Oprócz konwencjonalnych wyborców PiS na kandydata tej partii zagłosowała większość zwolenników Kukiza, Korwina czy Kowalskiego. Nie odmówili mu też poparcia wcale liczni obywatele o centrowym nastawieniu, dla których ujmujący uśmiech kandydata oraz jego elegancka żona i sympatyczna córka były wystarczającym powodem do oddania głosu. Natomiast głód sukcesu na prawicy był tak duży, że wszelkie niedociągnięcia Prawa i Sprawiedliwości zostały mu wybaczone najpóźniej w dniu 24 maja. Prawie nikt nie chciał już przejmować się faktem, że kandydat PiS na premiera, prof. Piotr Gliński, to były kandydat na posła Unii Wolności; że kandydat PiS na prezydenta, pos. Andrzej Duda, to były członek Unii Wolności; że szefowa jego sztabu, pos. Beata Szydło, to niedoszła członkini Platformy Obywatelskiej (wypełniła już deklarację członkowską, ale nie została przyjęta). Prawicowi wyborcy puścili to wszystko w niepamięć, bo koniecznie chcieli zobaczyć smutną minę Jarosława Kuźniara w TVN24 albo usłyszeć wściekły skowyt Stefana Niesiołowskiego w radiu i telewizji. Andrzej Duda musiał więc zostać prezydentem, odkąd Bronisław Komorowski okazał się antytalentem kampanijnym. Wystarczyło nie popełnić żadnego błędu, jak czasem w piłce nożnej, i to się udało!

Co teraz? Ofensywa prawicy i defensywa Platformy oraz dalszy zanik lewicy. Nota bene, zasługą historyczną PO jest wchłonięcie elektoratu lewicy i doprowadzenie tej formacji do chwilowego przynajmniej zaniku. Natomiast na prawicy mamy potężny i uskrzydlony PiS oraz konglomerat antysystemowy. Przed pierwszą turą wyborów wydawało się, iż optymalna jest koncepcja trzech panów K. (Kukiz, Korwin, Kowalski) wraz z wciąganiem środowisk Brauna i Wilka. Po samobójczych zachowaniach pana Janusza obraz się skomplikował, ale nadal możliwy jest szeroki front antysystemowy oparty o fenomen i osobowość Pawła Kukiza wraz z narodowym (RN) i wolnościowym (KNP) wkładem programowym. Wreszcie miliony wyborców mogą uwierzyć, że ich głos się nie marnuje i można oddać go na wielobarwną prawicę, aby tej jesieni zepchnąć do narożnika obóz kosmopolityczno-liberalny. Jeżeli nie popełnimy błędu, to za pół roku możliwa jest centroprawicowo-antysystemowa koalicja rządowa pracująca pod życzliwym prezydentem.

Czy tego dokonamy? Zależy to od naszej dojrzałości. Czas start!