Brałem udział w wyborach 4 czerwca. Przeciw komunistom i przeciw komitetom obywatelskim zdominowanym przez lewicę laicką, późniejszą Unię Wolności. W moim rodzinnym Lublinie działaliśmy wtedy jako środowisko prawicowe zakorzenione na KUL i tworzące endecki klub „Vade Mecum”.
Wystawiliśmy przeciwko obu lewicom kandydata katolicko-narodowego w osobie prof. Ryszarda Bendera. Komunistom było to już wtedy prawie obojętne, ale złością zakipiał estabilishment okrągłostołowy. Odsądzano nas od czci i wiary jako ludzi podważających pozycję kandydatów opozycyjnych wobec komuny. Tłumaczyliśmy wówczas, że sam sprzeciw wobec obozu władzy nie wystarczy, bo trzeba zawsze wiedzieć, w imię czego ów sprzeciw i do czego ma prowadzić.
Byliśmy jednak w trudnej sytuacji propagandowej, bo siła nacisku obozu podającego się za solidarnościowy była ogromna. My za to pisaliśmy sprayem na murach: „Geremek – 18 lat w PZPR” oraz przypominaliśmy, że lubelski kandydat komitetów obywatelskich to też były członek partii komunistycznej. Ostatecznie prof. Bender zdobył aż 16% głosów, co oczywiście nie dało mandatu poselskiego, ale pokazało, iż poza komuną i komitetami obywatelskimi jest ideowa prawica walcząca o swoje prawo bytu.
Kilka miesięcy później działacze z całego kraju o podobnej wrażliwości i często przeżyciach tworzyli Zjednoczenie Chrzescijańsko-Narodowe, w którym spędziłem dwanaście lat (1989-2001). Nawiasem mówiąc, mutatis mutandis, ale podobnie czułem się przed drugą turą ostatnich wyborów prezydenckich, nie popierając żadnego z kandydatów wywodzących się z Unii Wolności. Znowu trudno było o zrozumienie, gdy entuzjazm społeczny i niechęć do aktualnego obozu władzy kazały wielu wyborcom w ciemno popierać jedyną alternatywę. Ja nauczony doświadczeniem wyborów 4 czerwca 1989 zawsze wolę być ostrożny.