Naczelna Prokuratura w Warszawie poinformowała na specjalnej konferencji prasowej, że na badania pobranych próbek, świadczą o tym że pokładzie TU – 154 lecącego do Smoleńska, nie było wybuchu. No cóż, jakie próbki, takie wyniki.

common.wikimedia
common.wikimedia

Szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, płk. Szeląg poinformował, że analizowane metodą fizyko – chemiczną próbki pobrane z pokładu samolotu, pnia brzozy, ciał ofiar czy miejsca katastrofy wykluczają wybuch na pokładzie samolotu. Dowiedzieliśmy się, m.in że: „Biegli mieli nieskrępowany dostęp do miejsca katastrofy jak i miejsca przechowywania wraku samolotu”. 

Cóż, zacznijmy od tego że proces badania próbek – gdyby nie powaga sytuacji – byłaby doskonałym materiałem na komedię. Przede wszystkim, zaraz po katastrofie rosyjskie służby, wdzięcząc się do kamer niszczyły wrak i zacierały wszelkie ślady. Wybijały szyby, deptały, cięły wrak piłami a nawet go myły. Później nie było lepiej. Część szczatków rozkradziono, a to co zostało rzucono bez żadnej osłony. Kluczowy dowód w sprawie był roszony deszczem, smagany wiatrem i kuty mrozem. Dopiero po pewnym czasie przykryto wrak brezentem, który i tak dał niewiele.

348 próbek pobranych w Smoleńsku, przewieziono do Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji w sierpniu 2013 roku a więc ponad 3 lata po katastrofie. Wiele z tych próbek, zostawiono na pewien czas pod opieką Rosjan. A ci, jeśli było tam coś obciążającego naszych sąsiadów na pewno skorzystali z okazji i dowody „wyczyścili”. No, jeśli nie krępowali się niszczyć dowodów na oczach kamer, to czy mieliby opory przed zrobieniem tego w zaciszu gabinetów?

W listopadzie 2012 roku, Gazeta Polska Codziennie alarmowała że Rosjanie po katastrofie pobrali 9 próbek do zbadania pod kątem pirotechnicznym. Tymczasem sami Rosjanie, w raporcie poinformowali o pobraniu jedynie 5 próbek. Co stało się z resztą? – pytała dwa lata temu GPC.

W pażdzierniku 2012, „Rzeczpospolita” poinformowała o tym że na wraku TU – 154 wykryto ślady trotylu i nitrogliceryny. Pomimo dwóch lat i zacierania śladów wciąż detektory reagowały, co powinno dać nam do myślenia. Tymczasem zaczęło się wciskanie obywatelom, że profesjonalne urządzenia pomyliły trotyl z … pastą do butów. Doprawdy bezczelność.

Podsumujmy więc. Polscy śledczy badają próbki pobierane z miejsca katastrofy często po kilku latach od zdarzenia, świadomi aktów wandalizmu i niszczenia dowodów w sprawie. O każdy dostęp do kluczowego dowodu – wraku samolotu – proszą a wręcz błagają Rosjan prawie na kolanach tygodniami i miesiącami. I na tej podstawie wydają opinię, że na pokładzie samolotu nie było wybuchu.

Wciąż nie otrzymałem przekonujących dowodów wykluczających wybuch. Mało tego, wszystko co dzieje się wokół sprawy od czterech lat każe mieć zdanie odwrotne, do tego prezentowanego przez Prokuraturę. Dlatego też pozostaję przy swoim zdaniu na ten temat, ale wciąż czekam na merytoryczne dowody, które z ewentualnego błędu by mnie wyprowadziły. Naprawdę, oddałbym wiele żeby prawda była banalna. Aby w Smoleńsku miał miejsce po prostu koszmarny wypadek. Na tę chwilę jednak jako człowiek potrafiący kojarzyć i wyciągać wnioski mimo szczerych chęci nie jestem w stanie to uwierzyć.

na podstawie: niezalezna.pl, Gazeta Polska Codziennie, www.rp.pl