Informacje docierające w ostatnich dniach ze strony zarówno Rosji, jak i Stanów Zjednoczonych pokazują, że wystarczy już tylko iskra, by na naszych oczach wybuchł kolejny wielki światowy konflikt. Pomimo zapewnień naszych radosnych włodarzy, którzy przekonują nas, że dopóki rządzą, nie musimy niczego się bać, a ponowne zawierzenie ich obietnicom to wybór dość swobodnie rozumianych „zgody” i „bezpieczeństwa”, sytuacja jest bardzo napięta.
Rosja wykonuje kolejny krok w kierunku zwiększenia swoich możliwości bojowych. Według dziennika „Kommiersant” tamtejszy przemysł stoczniowy niemal całkowicie przestawia się na zamówienia realizowane na potrzeby wojska. Wpływy pochodzące z produkcji okrętów wojennych stanowiły w Rosji jeszcze dwa lata temu niecałe 50 procent całych zysków. Tymczasem w zeszłym roku liczba ta przekroczyła 80 procent, a prognozy mówią o jeszcze śmielszych posunięciach.
Z kolei Stany Zjednoczone po raz kolejny rozmieszczają w Europie swoje pododdziały pancerne. Ich sprzęt wojskowy został wyładowany w Rydze. To następny już rozdział zakrojonej na szeroką skalę natowskiej akcji, będącej odpowiedzią na rosyjskie manewry na Ukrainie. Jak donosi agencja AFP, podobne działania mają być kontynuowane.
Takie i inne przykłady zaangażowania i mobilizacji militarnej ze strony światowych mocarstw można by mnożyć, gdyż lista ich aktywności jest imponująca. Nie trzeba być przesadnie wnikliwym obserwatorem, by gołym okiem zauważyć ruch wywołany wydarzeniami na wschodzie Europy. Hasło „Chcesz pokoju – gotuj się do wojny” nie traci swojej aktualności.
Co zatem z Polską? Propozycje wprowadzenia obowiązkowych przeszkoleń wojskowych wydają się być bardziej oddolną życzeniową inicjatywą obywateli, a nie konstruktywnym i klarownym pomysłem władzy, która to nie wydaje się być nim do końca przekonana. Przecież tego typu ruch byłby niczym przyznanie się do tego, że coś jednak być może wisi w powietrzu, a świat nie jest aż tak kolorowy, jak ten z wizji snutych na wyborczych konwencjach.
Co z resztą? Co z armią? Co ze sprzętem? Rządzący decydują się drażnić niedźwiedzia, ale gdyby ten nagle zaatakował, nie mieliby nawet czym się osłonić. Nasza idiotyczna polityka względem rosyjsko-ukraińskiego konfliktu nie przyniesie nam na pewno nic dobrego, lecz pozostaje jedynie wierzyć, że dni platformerskich „dyplomatołków” (tak, tak, ciągle aktualny, choć wówczas skierowany w niewłaściwą stronę zarzut, trafia rykoszetem) są policzone. Jeszcze nie wiemy, kto będzie liczył głosy, ale wiemy z całą pewnością, kto może oddać swój głos. Miejmy nadzieję, że jeszcze nie będzie za późno.