Ponad połowa Polaków nie przeczytała w zeszłym roku choćby jednej książki. Jednocześnie poziom zbadanego analfabetyzmu nie przekracza jednego procenta. Cóż jednak po nabytej zdolności czytania i pisania skoro się z niej nie korzysta? Jak wynika z raportu Instytutu Badań Edukacyjnych, nawet w grupach „zobligowanych” do korzystania z tych umiejętności, czyli wśród uczniów, poziom czytelnictwa z roku na rok drastycznie spada i tylko dzięki doraźnym zabiegom ze strony resortów edukacyjnych młodzi Polacy otrzymują formalne wykształcenie.
Strategia „dopasowywania” oświaty do ucznia i jego zmieniających się preferencji, podążania za postępem i „duchem czasu”, bynajmniej nie oznacza lepszych efektów kształcenia, a wręcz odwrotnie. Zdolności intelektualne kolejnych pokoleń, choć stają się powszechniejsze, w efekcie stale maleją. To co kiedyś było dla człowieka wykształconego intelektualną rozrywką, dla dzisiejszych pokoleń „inteligentów” staje się nieatrakcyjnym i niezrozumiałym artefaktem zamierzchłych epok.
Dla niosących światło oświecenia (z łaciny lucis ferre – Lucyfer) kopalnią takich artefaktów w polskiej oświacie jest kanon lektur obowiązkowych z języka polskiego. W programie szkół podstawowych mamy stosunkowo młode dzieła, nie licząc mitów, baśni i legend, sięgające najdalej do drugiej połowy XIX w. Najstarsze są Przygody Tomka Sawyera Marka Twaina z 1876 r., po tym jak w 2008 r. usunięto Robinsona Crusoe autorstwa Daniela Defoe z 1719 r. W gimnazjum „zabytków przeszłości” jest już o wiele więcej. Pojawiają się fraszki Jana Kochanowskiego, bajki Ignacego Krasickiego, Romeo i Julia Wiliama Szekspira i absolutne „dinozaury” takie jak Iliada i Odyseja Homera, oraz najstarszy epos rycerski nieznanego autorstwa pt. Pieśń o Rolandzie. Na tym poziomie nauczania pojawiają się również najbardziej zwalczane przez „oświeconą” wyrocznię dzieło – Biblia, i mistrzowie pióra – Adam Mickiewicz i Henryk Sienkiewicz. Ten ostatni już oficjalnie na łamach najważniejszej gazety III RP uznany został za naczelnego poetę faszyzującego. Szczęśliwie – dla tropicieli faszyzmu – Trylogię uszczuplono do Potopu, a w planach jest całkowite pozbycie się niewygodnego pisarza.
Co ciekawe próbę taką podjęto już w 2007 r., a więc w okresie rządów koalicji PiS, LPR i Samoobrony, albo, mówiąc językiem wspomnianej gazety, w okresie totalitarnej IV RP. Nie była to, jednak inicjatywa Romana Giertycha – ówczesnego ministra edukacji, a, co może się wydawać paradoksalne, części potomków samego noblisty, zrzeszonych w Stowarzyszeniu Rodzin Henryka Sienkiewicza, na czele z… Bartłomiejem Sienkiewiczem. Późniejszy były minister, wpisując się w atmosferę, wywołanej przez media, awantury związanej ze „skandalicznym” pomysłem zastąpienia Witolda Gombrowicza Janem Pawłem II, postanowił wykorzystać okazję i rozprawić się z pamięcią wybitnego przodka. Zagrywka ta była podwójnie perfidna, ponieważ oprócz próby usunięcia autora Quo Vadis ze świadomości następnych pokoleń, zdezawuował on imię wielkiego pisarza zrównując go z Gombrowiczem – pederastą o skłonnościach pedofilskich.
Zamach na Sienkiewicza nie powiódł się wtedy, ale nie musiały minąć dwa lata, by po zmianie rządu najpierw Trylogię odchudzić, by po następnych paru latach podjąć próbę zadania ciosu ostatecznego. Na próżno byłoby teraz szukać skompromitowanego ministra na froncie obrony wielkiego Polaka, który zapytałby zapewne swego miernego potomka słowami stworzonej przez siebie postaci księdza Kamińskiego w ostatniej części Trylogii: „Larum grają! wojna! nieprzyjaciel w granicach! a ty się nie zrywasz! szabli nie chwytasz? na koń nie siadasz? Co się stało z tobą, żołnierzu?”
Współbiesiadnik uczt sponsorowanych przez podatników, na których powstały osławione „dialogi przy ośmiorniczkach” za szablę w końcu chwycił, ale zamiast za „nieprzyjaciela na granicach”, zaczął groteskowo wymachiwać przed nosem narodowcom i „skinheadom”. Jak się po jakimś czasie okazało pozazdrościł też swojemu pradziadkowi i w końcu postanowił rozbudzić w sobie przekazany w genach (choć to bardzo wątpliwa teza) talent poetycki z zamiarem opisania politycznej rzeczywistości, którą – nie tylko jako recenzent – współtworzył . Błysk „geniuszu” objawił się nieoczekiwanie w rozmowie z prezesem Narodowego Banku Polskiego, kiedy to dokonał syntezy państwa polskiego pod rządami swojej ferajny, mianowicie „C…j, dupa i kamieni kupa”. O ile jednak, pradziad Henryk pisał „ku pokrzepieniu serc”, o tyle prawnuczek Bartek wypowiadał się, choć w sposób szczery, to jednak z całkowicie odwrotnym skutkiem.
Tekst pierwotnie ukazał się w tygodniku „Polska Niepodległa”