W 2011 roku, Japonię nawiedziło trzęsienie ziemi, którego konsekwencją było Tsunami. Klęska żywiołowa spowodowała m.in uszkodzenie elektrowni jądrowej Fukushima.

To znów doprowadziło do serii awarii i wypadków w elektrowni. Telewizja pokazywała Japończyków kłaniających się na wizji i przepraszających za kłopoty. Przeprosiny nie zmieniły jednak faktu, że jedna z awarii została sklasyfikowana jako awaria 7 stopnia w siedmiostopniowej skali międzynarodowej. W części reaktorów nastąpiło stopienie rdzeni.

Woda, której używano do chłodzenia reaktorów przedostała się do środowiska przenosząc gigantyczne ilości promieniotwórczych substancji. Jeszcze długo po awarii specjalistyczne urządzenia wykazywały potężne promieniowanie. Sprawa ucichła. Mało kto wie, że od tamtego czasu co pewien czas dochodziło do kolejnych awarii i wycieków.

Kilka dni temu miał miejsce kolejny z nich. Japoński regulator rynku atomowego określił go mianem: „poważnego incydentu” i zakwalifikowany został jako incydent trzeciego stopnia w siedmiopunktowej skali. Jeden ze zbiorników rozszczelnił się, co doprowadziło do wycieku 300 ton silnie skażonej wody. Zgromadziła się ona wokół zbiornika a później wszystko wskazuje na to, że przedostała się do Pacyfiku.

Pracownicy Fukushimy otwarcie przyznają, że wybudowane w 2011 roku falochrony ochronne są omijane przez wodę i niezbędne jest stworzenie dodatkowych zabezpieczeń. Przez dwa ostatnie lata nic jednak w tej sprawie się nie ruszyło a my wciąż jesteśmy atakowani skażeniem.