Stadion X leciaKim jest Janusz Wąsaty?

No jakże to, mój drogi czytelniku, że nie usłyszałeś nigdy o tak znamienitej personie? A któż to handlował materacami pod stadionem dziesięciolecia? Kto rozrabiał podróbki Coca-Coli w betoniarkach? Czy nigdy w przeszłości nie skosztowałeś spirytusu Royal wprost z ciężarówki? Byłeś wtedy zbyt młody? Może w takim razie trzeba sięgnąć do współczesności. Kto dzisiaj naprawia zepsute krany? Kto doi krowy, dorabia klucze, mocuje krokwie, płatwy i łaty na okolicznych dachach? Jadłeś może kiedyś przepysznego gofra nad Soliną? Jeżeli tak, to pewnie zaczynasz przeczuwać, iż istnieje osoba będąca ostoją polskiego kapitalizmu. Nie można przecież nie znać kogoś, kto zna się na wszystkim, kto za skromną opłatą dokonuje prawdziwych cudów. Jeżeli zrzuciłbyś go na spadochronie na pustyni, to szybko zamieni ją w cywilizację: zbuduje drogi, nawodni wysuszone pola i zbuduje domostwa. Dla naszego dzielnego bohatera nie ma rzeczy niemożliwych.

Dalej nie pamiętasz? Może warto porozmawiać o wyglądzie Janusza. Czy kojarzysz brzuchatego mężczyznę z dorodnymi wąsami? Na wsi przeważnie wybiera kaszkiet i gumiaki. Za to na terenach miejskich paraduje w wytartych dżinsach, flanelowej koszuli i sandałach (koniecznie z białymi skarpetami!). Po domu paraduje w klapkach Kubota, a kiedy wychodzi do sklepu, zawsze zabiera ze sobą plastikową reklamówkę-żulówkę. Przeważnie jeździ on samochodem z Reichu, który sprzedał mu jego dobry przyjaciel – handlarz Mirek. Na sugestię, że wehikuł może być bity, dealer początkowo obruszył się, a po chwili bez wahania stwierdził, że Niemiec gonił go aż pod granicę, bo tak mu było żal sprzedawać swój Meisterstück. No dobrze, przyznaję. Janusz ma też swoje wady. Podczas spaceru nigdy nie sprząta po swoim piesku. Może niedowidzi przez te okulary na sznureczku?

Muszę Cię poprosić o wybaczenie, drogi czytelniku, lecz wygląda na to, iż kiepsko orientujesz się w meandrach naszej gospodarki. Nie ma się jednak czym przejmować! Opowiem Ci zaraz o przygodach Janusza Wąsatego, by wprowadzić Cię w arkana sztuki robienia zacnego geszeftu. Nie obraź się teraz. Z mojego doświadczenia raczej wyglądasz mi na takiego, który sądzi, iż po roku handlu paróweczkami może dorobić się osiemdziesięciu pracowników. Sądzę, że po przeczytaniu o jego doświadczeniach zrewidujesz swoje poglądy. Co prawda słyszałem od jednych, że zbyt dużo w tych opowiadaniach zapachu cebuli i smrodu onuc. Z kolei drudzy klepali mnie po ramieniu i powiadali, że trudne życie musiało wyrobić w naszym gieroju swojego rodzaju ludową mądrość.

Aby dostatecznie dobrze opisać rzeczywistość, wtrącimy kilka anegdotek z życia Sebastiana „Seby” Wąsatego. Chłopaka niezwykle robotnego, a do tego nawet i niegłupiego. Kończył technikum budowlane. Prawdziwa złota rączka, zapewne po tatusiu. Co roku widzisz go na Marszu Niepodległości. Zakłada wtedy na siebie koszulki z Żołnierzami Wyklętymi marki „Red is Bad”. Oczywiście nie jest on chuliganem, który wyrywa drzewka czy bruk. Nie wiem, przyjacielu, skąd Ci się biorą takie sugestie. Dobra rada – stacja TVN kłamie.

Janusz Wąsaty i jego spotkanie z Mirosławem Gomułkowiczem – lekarzem

Kiedy stary człowiek zbyt długo na zimnie sprzedaje klapki, portfele i rękawiczki, może zachorować na serce. Pikawka wysiada przy stresującym życiu, a chyba taki uliczny geszefciarz ma powody do narzekania, nieprawdaż? Życie nie jest przecież bajką. Żona i dzieci kochają szekle. Biedny p. Janusz miał szczęście w nieszczęście. Gestykulował, tłumaczył, machał rękami, by uwieść klienta, aż tu nagle… oczy mu zakrwawiły, a następnie runął jak długi. Zawał to nie żarty. Dobrze, że w pobliżu był klient, który zawiadomił pogotowie. Gdy Janusz obudził się w szpitalu, zaczął po cichu rozważać nad swoją sytuacją:

– Co robić? Co robić? O wiem! Udam się na prywatną wizytę do doktora Gomułkowicza, najlepszego kardiochiruga w kraju!

Po krótkiej rozmowie telefonicznej, nasz bohater umówił się na spotkanie w jednej z prywatnych przychodni w Warszawie. Gabinet naszego medyka był naprawdę tiptop! Mnóstwo suwenirów z wycieczek dookoła świata. Do tego szezlong, a jak wiadomo, każdy intelektualista posiada dorodnego szezlonga. Na kanapach to siadać mogą co najwyżej podkarpackie chamy. Janusz, jako zaprawiony w boju żołnierz, przyzwyczajony do poniewierki, usłużnie wręczył kopertę doktorowi. Lekarz zaczerwienił się, a następnie pół żartem, pół serio zaczął perorować:

– Ja sądziłem, że panu kindersztubę za młodu wpojono. Gdzie to wypada rozmawiać o sprawach poważnych bez stosownych alkoholi?

Wtem Janusz, jako człowiek rezolutny i nie w ciemię bity, wyciągnął zza pazuchy butelkę „Johnnie Walkera” i położył ją na stole. Mirosław rozpromienił się, po czym kontynuował:

– Prywatnie, w tej przychodni, operacja kosztuje 4000 tysiące złotych. Gdyby Pan jednak był łaskaw odwiedzić mnie jeszcze, powiedzmy, że za kwotę 2000 tysięcy złotych. Jeżeli będę akurat w publicznym, zabierz Pan tę wizytówkę. Z nią wejdziesz Pan bez kolejki. Ponadto, mogę poprzesuwać kilka terminów w publicznym szpitalu. Ja problemu nie widzę, a po co się zbędnie wykosztowywać? Aaa.. Co to ja miałem? Aa, właśnie! Widzisz Pan, ja poznałem niegłupiego przedstawiciela firmy farmaceutycznej w czasie wycieczki dookoła świata. Ja już polecę Panu odpowiednie leki, oczywiście od najlepszych światowych korporacji. Odradzam tańsze zamienniki. Może i wzór chemiczny ten sam, lecz nie wiadomo co do nich dodają te cinkciongi, hehe. Wielokrotnie apelowaliśmy, jako środowisko medyczne, do Ministra Zdrowia, by w końcu zwalczyć te haniebne podróbki. Polska od nas tego wymaga. Dla dobra pacjentów – wszystko!

Patos i szlachetność naszego doktora udzieliły się również p. Januszowi, gdyż uronił łezkę po tej rozmowie. Następnie rad nie rad, musiał wysupłać trochę swych zaskurniaków. Leki kupował wyłącznie oryginalne, gdyż, jak zauważył p. Mirosław, leki generyczne to spisek i trucizna. Na zdrowiu przecież nie można oszczędzać. Operacja odbyła się szczęśliwie. Co prawda doktor nie przyszedł w porę, lecz czym jest trzydzieści minut spóźnienia przy pracy na tylu etatach. Na samym końcu drobny newsik. Podobno partia Pobożność i Socjalizm chciała aresztować dra Gomułkowicza za łapówkarstwo! Co za bezczelne typy. Chcą aresztować najwybitniejszego kardiochirurga w kraju!

Janusz Wąsaty i jego przygoda z Mateuszem Srogim – sierżantem policji

Od czasu do czasu trzeba wybrać się w podróż do rodzinki. Można przecież wtedy pogadać, pośmiać się i pochwalić. Wiadomo, ludzkie sprawy. Janusz podrapał się po głowie; wkrótce stwierdził, że dawno nie odwiedzał najbliższych. Zapakował żonę i dzieciaki do auta, a kanapeczki i termosik umiejscowił w koszyczku. Czas palić gumkę. Ujechał ledwo trzydzieści metrów na swym osiedlu domków jednorodzinnych, aż tu nagle… Sierżant Srogi zaczął machać lizakiem. Janusz posłusznie, choć ze łzami w oczach, zatrzymał się. Nasz policmajster podciągnął pasa, poprawił okulary przeciwsłoneczne i podszedł do okienka. No prawdziwy strażnik Teksasu. Chuck Norris byłby dumny. Pan Mateusz uprzejmie rozpoczął konwersację:

– A co to, mój drogi obywatelu, gdzie to się tak spieszymy? Prawo jazdy i dowodzik rejestracyjny są?

– Ależ oczywiście, że są! − odpowiedział p. Janusz, a następnie wręczył stosowne dokumenty.

– Może i są, ale pasy nie zostały zapięte! − zawołał uśmiechnięty od ucha do ucha sierżant Srogi.

– O! Psia mać! Zapomniałem. Niech Pan odpuści Panie władzo. Do rodziny się wybieram, co by troszeczkę wódeczki wypić, by zapić smuteczki − błagalnie odpowiedział p. Janusz.

– Obywatelu, ja wam daję mandat, ale ja wam daję mandat z serca, żebyście bezpiecznie jeździli, żebyście dotarli do celu. Może i przełożeni nakazali mi wystawić trochę mandatów, podobno znowu dziura budżetowa, lecz przy tak wielkim uchybieniu, no odpuścić to byłby wręcz niestosowne. Ja poważnie traktuję swoje obowiązki, więc Pan nie proś, niech Pan nie próbuje mnie wzruszyć. Ja nerwy mam ze stali − na samym końcu skwitował sierżant.

Janusz Wąsaty nie dyskutował. Uderzył się w pierś, a następnie zapłacił karę. Winny był i głupio mu było. Głupio mu było, bo dobre i sprawiedliwe prawo trzeba przestrzegać. Kiedyś to prawa były złe, bo królowie, tyrania i te sprawy, lecz dzisiaj rządzi lud, a lud zawsze ma rację. Przynajmniej tak mówią w telewizji. Co do podróży. Wyprawa do rodziny była w zasadzie udana, bo po trzech głębszych u szwagra wszystkie smutki uleciały. Nie ma nic lepszego niż rodzinny bimberek bez akcyzy!

Janusz Wąsaty i jego przygoda z Alojzym Skrupulatnym – urzędnikiem państwowym

Przedsiębiorcy muszą sporo czasu spędzić na pisaninie – wiadomo: a to pozwolenia, a to zusik, a to skarbówka. Może i kiedyś było lepiej, bo w takim średniowieczu przyjeżdżał poborca podatkowy i sam wszystko naliczał, więc nie trzeba było się trudzić. Jeżeli taki biurokrata od podatków był człowiekiem poczciwym, to życie musiało być całkiem wygodne. Dzisiaj jednak czasy się zmieniły. Wszystko trzeba robić samemu, a wiadomo, że w biznesie lepiej przeznaczać czas na klienta niż papierki. Wróćmy jednak do przygód naszego kochanego pana Janusza! Niedawno założył bistro. Można u niego zjeść i flaczki, i schabowego, i kapustkę kiszoną, i pierożki, i barszczyk, i zagryźć to wszystko ogórkiem. Prawdziwy raj dla Polaka. Wszystko szło jak po maśle, lecz pewnego dnia rodzina Wąsatych zapomniała przygotować dwie torby z przednim jedzonkiem dla kontrolerów sanepidu. Co za wtopa. Ta zniewaga krwi wymaga, więc nałożono karę! Pan Janusz pokornie zameldował się w biurowcu lokalnej stacji sanitarno epidemiologicznej. Grzecznie zapukał trzy razy, otworzył drzwi, a następnie ktoś zawołał:

– Paaanie, ja teraz kanapkę jem – rzekł jegomość ubrany w dżinsy i podkoszulek.

Nasz bohater się zdziwił, ale wyszedł z pokoju i zaczekał piętnaście minut. Spojrzał na drzwi: nie było żadnej tabliczki o przerwie. Machnął ręką, a następnie wszedł z powrotem. Od razu usłyszał:

– Nazywam się Alojzy Skrupulanty. Jestem starszym inspektorem. Ja Pana kojarzę. Pan jesteś z tego bistro. Dobre hasło reklamowe macie: „Gdy Wąsaty robi flaczki, to klienci robią paczki”. Domyślam się, że przyszedłeś Pan załagodzić sprawę. Otóż nic się nie da teraz zrobić, bo sprawa poszła do centrali. Już ja was znam, wy dorobkiewicze. Cały czas powtarzacie, że to klient ma oceniać jakość produktu. Mnie jednak uczono na szkoleniu unijnym, by wystrzegać się neoliberalnych bredni. Gdyby tylko nas zabrakło, wytrulibyście pół Polski, a wszystko dla żądzy zysku, dla perfidnej i niczym nieograniczonej żądzy zysku. Przebolejesz Pan te dwa tysiące. Nie zbankrutujesz Pan od tego, a być może nauczysz się Pan na przyszłość tego, czym jest prawdziwa higiena. Żegnam Pana ozięble.

Najpierw Janusz Wąsaty poczuł się jak gówniarz, lecz po chwili przyszła chwila opamiętania. Znowu poczuł wyrzuty sumienia. Znowu uzmysłowił sobie swoje winy, swoją niecnotę. Ilu klientów musiał oszukać, kiedy pełnymi garściami sypał przyprawy do potraw, by zachęcić ich do zostawienia u niego pieniążków! Ten Pan Alojzy to jednak sumienny człowiek – pomyślał. Wszyscy czujemy się lepiej, gdy powagę państwa polskiego reprezentują profesjonaliści.

Janusz Wąsaty i jego przygoda z Markiem Zmotywowanym – trener rozwoju osobistego

Nie ma to jak dobry grill z sąsiadami. Można wypić chłodzone piwerko, wrzucić na ruszt wiejską, by zwieńczyć ucztę sarepską i chlebusiem. Pewnie obruszyłeś się, mój drogi czytelniku. Przecież to skrajny podkarpacki biedyzm, czyli wszelka przyczyna nieszczęść tego kraju. Otóż nie, życie w ubóstwie stanowi jedyne lekarstwo na poczucie bezsensu istnienia. Powiedz mi, mój drogi, co jest sensowniejsze: ognisko z najlepszymi kolegami czy wyczekiwanie w namiocie tydzień po to, by pod centrum handlowym zakupić najnowszy model iPhone’a? Nie strasz mnie, proszę, ludzkim działaniem i prakseologią, gdyż dobrze wiem, iż tylko bieda może uratować ten kraj i tę cywilizację. Handelek nie jest zły, wiadomo, ale czy warto stawiać konsumpcję ponad przyziemne ludzkie wartości, takie jak przyjaźń i uczciwość? Skończmy jednak te dygresje. Pan Wąsaty, w czasie jednego z sąsiedzkich posiedzeń, postanowił zagadać do pana Zmotywowanego; swojego starego znajomego, który miał zmysł do robienia złotówek. Chłop dorobił się na branży szkoleniowej. Jeździł od korporacji do korporacji, a następnie opowiadał o tym, czym jest dobry design, pozytywny attitude i fokus na targecie. Rozmowa szła chyba jakoś tak:

– Twoje zdrowie, kochany Marku < w tym momencie p. Janusz wzniósł kielich z piwem >. Nie widziałem Cię już chyba z milion lat. Wybacz moją obcesowość, lecz, jak wiesz, jestem człowiekiem interesu. Powiedz mi, gdzie dzisiaj można skubnąć trochę grosza?

– Hoho Januszu, faktycznie ostatnio widzieliśmy się, kiedy stawiałeś mi płytki w garażu. Wspaniały robota, a ja dobrych fachowców cenię i szanuję, stąd opowiem Ci chętnie o tajemnicach prawdziwego biznesu. Po pierwsze, trzeba być asertywny, trzeba być zmotywowanym, trzeba posiadać jasną wizję. Widzisz, mnie tego uczyli w Ameryce trenerzy motywacyjni; oni już wiedza jak robić pieniądze z niczego. Jednego dnia jesteś biedny, a drugiego dnia opowiadasz innym o tym, jak zostać bogatym, by trzeciego dnia być milionerem. Tak to działa. Co do praktyki. Polecam dotację z urzędu pracy na założenie firmy. Bierzesz trzydzieści tysięcy, a po roku spektakularnie bankrutujesz. Polecam również zakładanie sadów. Płacą od obszaru, nie od plonu, więc warto zostać najpoważniejszym nieproducentem owoców. Jeżeli jednak chcesz wejść na głęboką wodę, bez pleców się nie obędzie. Prawdziwy interes to przetargi i szkolenia unijne − w ten oto sposób swoją wypowiedź dumnie zakończył p. Zmotywowany, a następnie rozpoczął cichą kontemplację nad swoim kielichem wypełnionym złocistym Ciechanem.

Janusz Wąsaty do końca imprezy nie czuł się ukontentowany. Zastanawiał się: czy są jeszcze gdzieś na tej planecie miejsca, w których pracowity człowiek może odnieść sukces bez wsparcia unijnego, pozwoleń urzędniczych i koneksji? Gdy już kładł się do łóżka, zwyczajnie uznał, że rozmyśla nad głupotami, ponieważ trzeba akceptować taką rzeczywistość, jaka jest. Zbędne deliberacje powinno się zostawić teoretykom. Przecież i tak jednostka nic nie może zdziałać wobec systemu. Taki widać mamy Zeitgeist. Nic nie poradzisz − żyć trzeba. Garnek stoi pusty, a rodzina domaga się jedzenia. Może faktycznie sytuacja nie jest dobra, ale chociaż jest stabilna.

Sebastian Wąsaty i jego przygoda z Joanny Szaszłykową – profesorem uniwersyteckim

Seba jak to Seba, miał kilka fajnych koleżanek. W końcu był dość wysportowany. Nie miał kuca, a o Zakonie Trzeciego Aksjomatu nie słyszał, stąd trudno się dziwić, że cieszył się takim powodzeniem wśród płci pięknej. Dziewczyny postanowiły, że pójdą na studia. Cały czas o tym trajkotały. Miejscowy PWSZ kusił ofertami. Nasz bohater był w tym okresie wymęczony kilkumiesięczną pracą na budowie. Do cholery – pomyślał – mnie też należy się coś od życia. Skoro wszyscy przedłużają sobie młodość, to w imię czego mam być świętoszkiem? Dlatego pełen dumy obwieścił:

– Kociaczki, składam z wami papiery <Karyny w tym momencie zachichotały>.

Rekrutacja okazała się bezproblemowa. Wystarczyło zdać maturę, by rozpocząć karierę socjologa, politologa, filologa, europeisty i pedagoga. Chętnych do przedłużenia młodości było wielu. Polska gospodarka na pewno rozkwitnie z taką rzeszą specjalistów. Po co komu mechanicy, tokarze, ślusarze, stolarze, rzeźnicy i piekarze? Rozpoczęcie roku odbyło się w całkiem ładnej auli, odnowionej za marne kilka milionów złotych. Pani Profesor, ubrana w dostojną gronostajową togę, zaczęła perorować swym lekko piskliwym głosem:

– Moi drodzy studenci, jak ja lubię słuchać Gaudeamus Igitur w progach naszej Alma Mater, naszej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej. Ja nie ukrywam, że nie będziemy wymagać od was wiele. Warto jednak uczyć się, warto uczyć się i socjologii, i politologii, i lingwistyki, i humanistyki. Wy nie słuchajcie tych wywrotowców, liberałów za dwa złote, że bezrobocie, że tylko technikum i politechnika. Ja, Joanna Szaszłykowa, wraz ze swoimi koleżanki wiele lat poświęciłam nad badaniami socjologicznymi wielkomiejskich gejów. Kiedyś mi mówili: Joanno, weź się za coś poważnego. Dzisiaj ja pokazuję swoje granty z Unii Europejskiej i jestem dumna, jestem dumna, gdyż jestem wartościowym i przydatnym członkiem społeczeństwa. Podli nienawistnicy dzisiaj rozdziawiają gęby. Otóż, moi drodzy, da się wyżyć z humanistyki. Trzeba tylko mieć głowę na karku. Trzeba zajmować się czymś, co jest naprawdę ważne dla naszego społeczeństwa. Co do naszej kadry naukowej. Ona jest świetna. Ona ma doświadczenie. Ona zna ustrój ten i poprzedni. Ona uczy swych przedmiotów już trzydzieści lat i to bez zmian. Nie po to się przecież specjalizowali, by się teraz przekwalifikowywać. Patrząc na Wasze radosne buzie, zebrało mi się na wspomnienia. Kiedyś za młodu dokształcałam się na Uniwersytecie Łomonosowa dla członków KC PZPR. To był dopiero poziom! To były wyzwania! Na samym końcu wzywam Was: integrujcie się, integrujcie się, bo integracja to przyszłość. Żyjemy w dobrych czasach. Wy macie dzisiaj Erasmusa, a ja miałam Komsomoł!

Seba wysłuchał przemowy lekko skonfundowany. Rozejrzał się dookoła i zobaczył swoje rozentuzjazmowane koleżanki. W ich oczach dostrzegł bezkresną nicość, a w ich pomalowanych ustach – pienistą ślinę. Po chwili sposępniał, wrzucił indeks do kosza, podrapał się po głowie i rzekł:

– Ech, trzeba było jednak prysnąć do tej Danii na szklarnie!

Sebastian Wąsaty i jego przygoda z Martyną Płatnik – kadrową

Życie osoby okopanej to dobra i wygodna rzecz. Można moralizować, pouczać i puszyć się. Pani Płatnik należała właśnie do tej wybranej grupy osób w kraju, czerpiącej z życia pełnymi garściami. Pracowała w dużej firmie produkcyjnej, która szczęśliwie przebrnęła prywatyzację lat 90. Może i trzeba teraz służyć p. Beckenbauerowi z Düsseldorfu, lecz nie jest to znowu taki zły człowiek. W końcu płaci regularnie. Mógł zwolnić kadrę, a maszyny przewieźć do Reichu – jednak tak się nie stało, więc coś musi być na rzecz. Sebastian złożył do tej firmy swoje CV, by zostać operatorem obrabiarek skrawających. Rozmowa kwalifikacyjna przebiegła w ten sposób:

– Na samym początku łatwe pytanie na rozgrzewkę. Czy jest pan spokrewniony z członkami Rady Nadzorczej bądź Zarządu spółki? – trzeźwo zapytała p. Martyna Płatnik.

– Niestety, nie – smutnie zauważył Sebastian.

– Ojojojo. Właśnie spoglądam w pańskie CV i widzę, że nie ma Pan dwuletniego doświadczenia zawodowego. Dlaczego nie poszedł Pan gdzieś na staż? – trafia w punkt szefowa działu kadr.

– Staże są bardzo rzadko organizowane, ponieważ firmy tną koszty, a ponadto staż trwa tylko pół roku, kiedy większość pracodawców wymaga dwa, trzy lata – odparł Sebastian.

W tym momencie Martyna westchnęła, a następnie kontynuowała:

– Co by pan zrobił, gdyby musiał pan przygotować plan ratunkowy dla Radomia, powiedzmy ze względu na wybuch wulkanu?

Seba spojrzał na swego rekrutera i uznał, że nie rozmawia z osobą normalną, stąd błyskawicznie odpowiedział:

– Proszę pani, nie zrobiłbym nic. Radom nie zasługuje na to, aby istnieć.

Na twarzy naszej władczyni życia i śmierci pojawił się uśmiech. Kierowniczka podsumowała:

– W końcu doczekałam się dobrej odpowiedzi, panie Wąsaty. Dlaczego chce Pan dla nas pracować?

Nasz bohater był przygotowany na to pytanie, więc od razu przeszedł do rzeczy:

– Moim życiowym marzeniem jest przelewać swoją pot i krwi dla korporacji, by generować zysk netto. Nie potrzebuję ani dzieci, ani rodziny. Wszystko dla firmy i nic poza firmą. Chciałbym ewentualnie zostać zarządca niewolników, który będzie pastwił się nad swoimi krajanami. Kocham to poczucie władzy, to poczucie, że mogę zgnoić drugiego człowieka.

Widać, że trafił, gdyż szefowa nie potrafiła powstrzymać ekscytacji:

– Cóż za werwa, cóż za energia! Jestem oczarowana. Niestety, na razie nie udzielimy panu informacji o tym, czy się pan dostał, ale proszę nie tracić nadziei. Pan zna pismo święte? W królestwie niebieskim ostatni będą przecież pierwszymi.

Wzniosłość słów kadrowej dała Sebastianowi do myślenia. Kiedy zmierzał do domu w garniturze, cały czas kopał puszki na ulicy z pewną zadumą. Proszę nie oceniać negatywnie tego chłopaka. On wcale nie ma podłego charakteru. Seba zwyczajne zdaje sobie sprawę z absurdalności systemu, więc stara się do niego dostosować. Nakazują mu szczekać, to szczeka. Korposzczury posługują się przecież własnym językiem, pełnym czeleńdżów, deadline’ów, fokusów, meetingów, gonienia targetów i monthly reportów.

Janusz Wąsaty i jego przygoda z liberalnymi ekonomistami

Skończyła się dobra passa. Ostatni biznes naszego bohatera spektakularnie poszedł pod młotek. Pan Wąsaty produkował lody. Szło mu całkiem nieźle. Pewnego jednak dnia do drzwi zapukała inspekcja skarbowa. Zmieniła orzeczenie i stwierdziła, że zakład produkuje napoje chłodzone, więc VAT wzrósł z 7% do 23%. Trzeba było zwrócić kilka milionów złotych. Interes przejął komornik. Dwudziestu chłopa i kilka bab straciło pracę. Janusz Wąsaty popadł w depresję, gdyż stracił wszystko. W przypływie rozpaczy zaczął upijać się tanimi winami. Pewnego dnia nasz bohater nabzdryngolił się konkretnie na lokalnym cmentarzu. Na pierwszy ogień poszła „Alpaga Parkowa”. Z kolei na drugiej nóżce opróżnił „Alpagę Bramową”. PWITORWIN” może być dumne ze swoich produktów. Zapytasz czytelniku: dlaczego cmentarz? No cóż, brzemię białego człowieka. Wszyscy jesteśmy skazani na danse macabre, nihilizm, sentymentalizm, pesymizm i inne smutne motywy, które tlą się gdzieś tam na dnie naszej duszy. Kiedy libacja zmierzała ku niechybnemu końcowi, ze względu na niedosyt napitku, pojawił się… duch ubranego w garnitur jegomościa, który przemówił:

  • Jam jest Ludwig von Mises: ekonomista liberalny i jeden z ojców szkoły austriackiej. Obserwowałem z zaciekawieniem twoje poczynania, mój drogi. Ubolewałem nad twoją porażką, więc chcę Ci wyjaśnić to, skąd biorą się niepowodzenia twego pięknego kraju. Mam sentyment do Lwowa, więc nie mogę Cię tak zostawić. Po pierwsze, jestem jedynym prawdziwym ekonomistą, gdyż zajmowałem się ludzkim działaniem, a cała reszta przede mną zwyczajnie nie miała racji. Po drugie, podatki niskie, urzędników na stos i wolny handelek. Bilansem płatniczym się nie przejmujcie. Korporacje zagraniczne możecie wpuścić. O teorii kosztów komparatywnych pamiętajcie!

Coś zahuczało i zastukało. Nagle z nieba zleciała kolejna postać. Znowu był to starszy jegomość w trzyczęściowym garniturze. Jak tylko wylądował, od razu przeszedł do rzeczy:

  • Jam jest Roman Rybarski: ekonomista narodowy i jeden z przedstawicieli szkoły krakowskiej. Gdy tylko usłyszałem te banialuki, musiałem przybyć, by je naprostować. Podatki mogą być niskie, a urzędnicy to wredoty – tutaj zgoda. Gospodarka musi mieć jednak charakter narodowy, a wolny handel nie zawsze prowadzi do dobrobytu. Trzeba realizować zasadę „Swój do swego po swoje”. Wszystkie te narody, które utracą własny handel, przemysł i sektor bankowy, są skazane na upadek. Ujemny bilans płatniczy to zwyczajne zadłużanie się u międzynarodowych lichwiarzy narodowości żydowskiej.

Profesor Mises był wyraźnie wzburzony tym niegodziwym atakiem na naród wybrany. Tupnął trzy razy laseczką. Za każdym uderzeniem pojawiało się mnóstwo tajemniczej mgły. W powietrzu unosił się zapach siarki. Po chwili wyjawił się z niej kolejny duch. Ten również wyglądał na dżentelmena ery wiktoriańskiej, z tym że w ustach miał wielkiego skręta. Ta nadnaturalna istota najpierw się zaciągnęła, a następnie zaczęła krzyczeć:

  • Jam jest Maurycy Rothbard. Oświadczam wam, wy zamordyści, heretycy i etatyści, że, jedyne co jest w stanie uratować ten kraj, to aksjomaty, rynek i małe dziewczynki zamknięte w piwnicach. Głodzenie dzieci to niezbywalny atrybut wolności, a korytarze powietrzne da się przekształcić we własność prywatną poprzez zawłaszczenie.

Gdy nasz bohater usłyszał słowa Maurycego, ciśnienie znowu mu skoczyło, poczuł niewidzialną rękę rynku na swej krtani, a następnie zemdlał. Wygląda na to, iż tolerancja wobec szaleństw również posiada swoje granice. Delirium nad ranem się skończyło. P. Janusz, po przebudzeniu, dostał gęsiej skórki i stwierdził:

– Normalnym ludziom na rauszu śnią się nagie kobiety, a mnie ta banda wariatów. Czas wreszcie wziąć się za te puszki po studentach, bo konkurencja nie śpi!

W ten oto sposób kończy się historia naszego dzielnego przedsiębiorcy. Walczył o kapitalizm, lecz skończył jak dziad. Zastanawiasz się pewnie, drogi czytelniku, co stało się z jego rodziną? Żona odeszła od niego, by znaleźć pocieszenie w rękach znanego nam Alojzego Skrupulatnego. Ach, czy może coś bardziej ulżyć kobiecemu sercu niż stałe źródło dochodu wprost z umowy o pracę na czas nieokreślony? O żonie opowiedziałem…. A! Tak, Seba. Natomiast Seba zbiera ogórki u Bauera, by po nocach śnić o dniu sznura. Może i faktycznie nie ma tutaj optymizmu, lecz czy Artur Schopenhauer nie zauważył, iż nasze życie jest niczym innym, jak padołem łez? Głowa do góry! Trzeba zaciskać zęby i robić pieniądze tak, by urzędnicy nie mieli czym się pożywiać. Może pewnego dnia wstaniemy, a następnie każde drzewo w kraju będzie służyć za wieszak dla członków sam-wiesz-jakiego kondominium.

Karol Skorek – tekst został opublikowany na http://uniapolitykirealnej.org.pl