Blade Runner 2049 nie wciska w fotel (chyba że w wersji 4D), nie wyciska łez (no może kilka na koniec) i nie sprawia, że przy napisach końcowych nie można wstać z krzesła. Ze wszystkich „nie” dla tego filmu najważniejsze jest jednak to, że film nie rozczarowuje i to w dobrym sensie.

Premiera Blade Runnera 2049 w Polsce odbyła się 2 października. Sequel Łowcy Androidów Ridleya Scotta wzbudził spore zainteresowanie i obawy, czy sprosta otoczonej kultem pierwszej części. Cóż zadanie było niełatwe, ale reżyserowi Denisowi Villeneuve się udało. Obraz wzbudził pozytywne reakcje krytyków i widowni. Film sprostał zadaniu, ale trudno powiedzieć jeszcze, czy dorównał pierwszej części.

K – główny bohater – jest łowcą androidów. Podczas jednej z akcji likwidacyjnych natrafia na trop tajemnicy. Odkrycie jej przez innych replikantów może stanowić niebezpieczeństwo – kolejny bunt androidów. Łowca otrzymuje zadanie. Ma zatrzeć ślady i zlikwidować tego, który jest „cudem”. Z czasem nabiera przekonania, że jest tym, którego tropi. I tu zaczynają się kłopoty.

Wizualnie film zapiera dech, niemal każdy kadr to dzieło sztuki. W pierwszym Łowcy Androidów uwagę przykuwały detale, wystarczy wspomnieć o niezwykłej architekturze mieszkania Deckarda czy futurystycznym image’u postaci stanowiącym esencję lat ’80. W sequelu postawiono na rozmach, ujęcia z dalszej perspektywy ukazują ogromny, nieprzyjazny świat. Jego piękno polega głównie na graniu kolorem. Ponura szarość miasta pogrążonego w deszczu kontrastuje z radioaktywnym pustkowiem zamieszkanym przez wyklętego Deckarda.

Świat przedstawiony w filmie jest pomnikiem ludzkiej potęgi – maksymalnie rozwiniętej technologii. Świat to stworzony przez człowieka, jednak do granic odhumanizowany. Na ulicach nieustannie biją po oczach wielkie hologramowe reklamy. Przypominają bohaterowi, że nawet jedyna dostępna mu rzecz, z którą mógł nawiązać bliskość, jest wytworem masowym. Takim samym dla każdego innego. W świecie odhumanizowanym K – replikant, obywatel gorszej kategorii dąży do zbliżenia się do ideału człowieczeństwa. Przyniesie mu to gorzkie rozczarowanie. Wielka potrzeba wyjątkowości bohatera zanurzonego w świecie masowej produkcji zostanie zdławiona świadomością bycia zaledwie produktem-marionetką. I to nie tylko w rękach ludzi, ale i innych replikantów. Wyjściem z tej sytuacji okaże się poświęcenie – akt woli zaprogramowanego ludzkiego tworu.

Film jest dobry, jest w nim jednak drobnostka, która przeszkadza jak kamyk w bucie. Kiedy główny bohater przeżywa jakieś rozterki, włącza się retrospekcja. Ma ona za zadanie wytłumaczyć odbiorcy, na co patrzy. Twórcy prowadzą widza za rękę. Tak jakby nie wierzyli w spójność opowiadanej historii albo spodziewali się, że film zobaczą ludzie z dużymi deficytami intelektualnymi. Twórcy odbierają widzowi przyjemność samodzielnej interpretacji, a w zamian wręczają prezent w postaci urażonego ego. Na koniec, kiedy główny bohater rozwikłał tajemnicę, twórcy pokazują, które kropki należy ze sobą połączyć. Tak, jakby widz zapomniał, co oglądał przez ostatnie dwie godziny. Trochę to irytujące, zwłaszcza że bez komentarza pozostają mniej oczywiste wydarzenia, np. jak K odkrył, że Deckard ukrywa się w opuszczonym, skażonym pustkowiu. No, ale dobrze, to tylko kamyk w bucie, można iść dalej.

Aktorzy wypadli bardzo dobrze, jednak zdaje się, że to bardziej za sprawą dobrego castingu aniżeli powalających kreacji. Żadnemu z nich nie udało się poziomem nawet zbliżyć do genialnego Rutgera Hauera w roli replikanta z Łowcy Androidów. Ryan Gosling z kamienną twarzą radzi sobie w roli zaprogramowanego na nieczułość replikanta. Jared Leto idealnie wybrany do roli szaleńca, zrobił swoje, takie role stają się powoli jego specjalnością. Harrison Ford nie musiał niczego udawać, jak zawsze zagrał samego siebie, czego wszyscy się spodziewali i na co czekali. Sylvia Hoeks w roli Liv – ambitnego replikanta, prawej ręki stworzyciela, lekko przesadza. Jej postać wydaje się tylko wkurzoną, niebezpieczną dziewczyną z manią wielkości. Przebłyski ludzkich emocji pojawiają się za sprawą sztucznych łez, ukradkiem spływających po jej twarzy. Trochę to jednak za mało.

Blade Runner 2049 nie wciska w fotel (chyba że w wersji 4D), nie wyciska łez (no może kilka na koniec) i nie sprawia, że przy napisach końcowych nie można wstać z krzesła. Film się po prostu bardzo dobrze ogląda i jak w przypadku produkcji tego rodzaju pozostawia z paroma problemami do przemyślenia. Czy wytrzyma konfrontację z pierwszą częścią – czas pokaże. Łowca Androidów z 1982 roku nie był kinowym hitem. Dopiero z biegiem lat, kolejnych reinterpretacji i wersji doceniono arcydzielność tego obrazu. W tym momencie trudno powiedzieć, czy sequel odniesie podobny sukces. Intuicja podpowiada, że raczej nie. Przekonamy się wkrótce. Oby tylko nikt nie pokusił się na kontynuację.