Minister obrony narodowej Tomasz Siemoniak zapowiedział zmiany w prawie, które będą związane z powszechnym obowiązkiem obrony. Choć zadeklarował przy okazji, że nie grozi nam powrót do powszechnego poboru, nowa ustawa będąca w planach resortu, niechybnie ma przygotować Polskę na ewentualną eskalację światowego konfliktu.
W wywiadzie dla Programu I Polskiego Radia, Siemoniak podał za powód nadchodzących zmian przestarzałe przepisy, sięgające roku 1967. „To jest ogromne przedsięwzięcie, zapewne na nową kadencję parlamentu, ale chcemy żeby pewne myśli, pewne uwagi już w tym momencie zostały sformułowane. Polsce potrzeba tego rodzaju nowego prawa i jeśli chodzi o uporządkowanie, jeśli chodzi o rozwiązania przystające do naszych czasów. Myślę, że ta data – 1967 rok – pokazuje jak bardzo archaiczna jest ta konstrukcja prawna” – stwierdził minister.
Bez wątpienia ustawa uchwalona prawie pięćdziesiąt lat temu może domagać się uaktualnienia. Jednak trudno łudzić się, by ta nagła chęć „uporządkowania” prawa była prawdziwym powodem aktywności ministerstwa obrony narodowej. Jego działanie to odpowiedź na bieżącą sytuację polityczną na świecie.
Choć Siemoniak zarzeka się, iż rząd nie ma w planach powrotu do powszechnego poboru, nowa ustawa ma dopuszczać taką możliwość. Być może obecne warunki nie zmuszają rządzących do podjęcia tak niepopularnych decyzji, ale nie omieszkali oni dać sobie zielone światło na podobną ewentualność w przyszłości, która wydaje się bardzo niepewna. Oczywistym jest, że nikt nie chce wojny. Zakładam również, iż mało kto gotów jest dla własnej przyjemności zakwaterować się w koszarach i przechodzić wycieńczające szkolenia. Ale co nam szkodzi dmuchać na zimne? Może wdrażane od dłuższego czasu stopniowe zmiany pozwolą nam kiedyś na jakąkolwiek reakcję w razie niechcianego scenariusza? Inną sprawą jest, że wprowadzanie przepisów, które tylnymi drzwiami przemycają pewne pomysły – jak w tym przypadku możliwość przywrócenia poboru powszechnego – są godne potępienia i jakże charakterystyczne dla działań obecnej władzy.
Kiedy napisałem tekst odnoszący się (moim zdaniem dość neutralnie, choć być może z lekkim nachyleniem pozytywnym) do pomysłu przeszkoleń dla rezerwistów, z miejsca oskarżony zostałem o „straszenie Rosją”. Dziwne, zważywszy na fakt, że do tej pory uchodziłem raczej za „ruskiego agenta”. Ale nie o tym chciałem mówić. Chodzi o sprawę pozycji państwa rozumianej przez pryzmat militarnej siły. Dlaczego mamy patrzeć na rosyjskie zbrojenia i wmawiać sobie, że trzecia wojna światowa to political fiction? Nie musimy przecież zakładać niczyjej agresji, ale w czasie, kiedy silne państwo równoznaczne jest z państwem o dobrze rozwiniętej infrastrukturze wojskowej, my także powinniśmy działać w tym kierunku. Wypowiadanie wojny wojnie i obrażanie się na zbrojenia jest szczytem nieodpowiedzialności.