W niedzielę 6 września odpowiemy na pytania referendalne. Co do tego, że referendum to było zabiegiem kampanijnym prezydenta Komorowskiego, mało kto ma wątpliwości. Stąd wiele głosów nawołujących do bojkotu kosztującego ok. 100 mln zł plebiscytu. Warto jednak pochylić się na chwilę nad poruszanymi w nich kwestiami, szczególnie ordynacja wyborczą.

Oczywista oczywistość

Ostatnie pytanie referendum, dotyczące rozstrzygania wątpliwości podatkowych na korzyść podatnika, to cytując klasyka „oczywista oczywistość”. Ciężko znaleźć kogoś o zdrowych zmysłach, kto by wolał, by wątpliwości podatkowe wobec jego osoby były rozstrzygane na korzyść państwa. In dubio pro reo, czyli w razie wątpliwości na korzyść oskarżonego, to podstawowa zasada prawa na całym świecie, wywodząca się jeszcze z czasów rzymskich. Na dodatek, ustawę, mówiącą o stosowaniu tej zasady w sprawach podatkowych przyjął już sejm (przy sprzeciwie rządu i PO), więc pytanie jest bezprzedmiotowe.

Pytanie nr 2 jest wysoce nieprecyzyjne. Likwidacja budżetowego finansowania partii jest niezwykle atrakcyjna. Mało kto chce, by z jego podatków politycy, szczególnie partii których nie lubi, mieli darmowe przejazdy, wykwintne posiłki czy wydawali miliony na kampanie. Jednak pytanie jest nieprecyzyjne, bowiem nie ma mowy o tym, czy partie mają finansować się same, czy przez obywateli w inny sposób. Najsensowniejszym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie możliwości odpisu podatku na rzecz wybranej partii, przez co wyborcy finansowaliby świadomie tych, których popierają. Zapobiegłoby to jednocześnie oligarchii, gdzie partie finansowane przez najbogatszych realizowałyby już tylko i wyłącznie ich interesy. Pytanie referendalne jednak może prowadzić zarówno do sytemu z odpisem, jak do całkowitego zakończenie finansowania publicznego.

Paradoks JOWów

Najważniejsze wydaje się jednak pytanie nr 1, o jednomandatowe okręgi wyborcze. Jest też nieprecyzyjne, bo na jego podstawie można wprowadzić zarówno tylko okręgi jednomandatowe jak i system mieszany, gdzie część posłów wybierana jest w okręgach jednomandatowych a część w systemie proporcjonalnym. Wtedy głosuje się np jak w Niemczech na listę i na kandydata, co ma zapobiegać monopolowi wielkich partii, do czego prowadzi de facto system JOW. Jest to paradoksem, gdyż Paweł Kukiz i inni zwolennicy JOW chcą właśnie walczyć z partyjniactwem. Ruch na rzecz JOW-ów postuluje, by kandydować mógł każdy, biorący 15 podpisów i po zapłaceniu kaucji, zwracanej przy wyborze. Teoretycznie więc kończy się wtedy monopol partyjny, gdzie to liderzy partyjni decydują, kto ma tzw. miejsce biorące. Tu jednak dochodzimy do sedna sprawy. Dlaczego miejsce pierwsze na liście przekraczającej próg wyborczy najczęściej gwarantuje dostanie się do sejmu? Czy tam są osoby uczciwsze, bardziej kompetentne? Praktyka pokazuje, że rzadko. Są to najczęściej osoby o znanych nazwiskach. Wyborcy nie podejmują trudu sprawdzenia, czy być może kandydaci z dalszych miejsc, nie są bardziej kompetentni, uczciwsi etc. Czy będą wobec tego zadawać sobie trud, by w okręgach jednomandatowych śledzić, czy bardziej godny wyboru jest lokalny działacz, czy przysłana z Warszawy „gwiazda”? Odpowiedź wydaje się oczywista, gdy zobaczymy, jak działają systemy JOW w Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii. Ten ostatni przykład, wytykany Pawłowi Kukizowi przez Janusza Korwin-Mikkego podczas debaty prezydenckiej jest szczególnie dobitny. Występuje tam system dwupartyjny. Partia Niepodległości Nigella Farage’a, nastawiona antyunijnie, ciesząca się sporym poparciem, lecz wyłamująca się z tego modelu, zdobyła natomiast 1 mandat. Mówimy przy tym o społeczeństwie brytyjskim, gdzie system demokratyczny jest o wiele bardziej utrwalony niż w Polsce i istnieje większa świadomość obywatelska. Mimo to nie przebijają się tam kandydaci niezależni, a małe partie są eliminowane ze sceny politycznej. Tym bardziej może mieć miejsce to w Polsce, gdzie poparcie dla PO i PIS dzieli Polskę na wschód, gdzie niemal w każdych wyborach z ostatnich lat wygrywa partia Jarosława Kaczyńskiego i zachód, popierający PO. O wyniku wyborów decydowałoby kilka okręgów, gdzie poparcie dla głównych partii się zmienia, podobnie jak to ma miejsce w USA (tzw. swing states). Jednomandatowe okręgi obowiązują w Polsce w wyborach do senatu gdzie od lat mamy bezwzględną dominację zwycięskiej partii. Zwolennicy ordynacji większościowej zwracają jednak uwagę, że kandydaci niezależni muszą uzbierać ogromną liczbę podpisów na swój komitet, co często uniemożliwia im sam start.

De facto wybieramy więc między dżumą a cholerą. Sam system okręgów jednomandatowych, teoretycznie ma dawać wyborcom większą możliwość kontroli swoich przedstawicieli i pozwolić wybierać osoby, które coś sobą reprezentują, a nie są partyjnymi zsyłkami. W rzeczywistości partyjnym władzom jeszcze łatwiej będzie decydować, kto startuje w okręgi jednomandatowym. Przy tak wielkim sugerowaniu się przez wyborców, nie tylko polskich, barwami partyjnymi, partie zyskają jeszcze większą władzę i jeszcze bardziej umocnią swoje pozycje.
Czy wobec tego nie ma alternatywy między obecną ordynacją proporcjonalną, przy metodzie liczenia głosów d’Honta i tak premiującej duże partie, a w praktyce betonującą scenę polityczną jeszcze bardziej ordynacja większościową? Mówi się o ordynacji mieszanej na wzór niemiecki. Jednak i tam do władzy dochodzą jedynie socjaliści, lub „chadeckie” CDU. Różnica z Wielką Brytanią polega jedynie na tym, że czasem trzeba im dokooptować jeszcze koalicjanta, również ze stałej listy.

Jedyna szansa

Prawdziwą szansą na odpartyjnienie systemu są za to okręgi wielomandatowe. Tylko taka ordynacja bierze pod uwagę skłonność ludzi do głosowania na wielkie partie, a jednocześnie nie zabija szans choćby kandydatów bezpartyjnych. Nie jest też zbytnio skomplikowana. Tymczasem Paweł Kukiz stawia na JOW ze względu na prostotę, a osobiście preferuje naprawdę skomplikowany system australijski. O okręgach wielomandatowych nie ma mowy. Tymczasem sprawa jest prosta. Z każdego okręgu można wybierać kilku kandydatów. Ordynacja taka przed laty obowiązywała w wyborach do senatu. Jednak wciąż była zarówno bariera podpisów, które musieli zdobyć kandydaci, jak i niedoinformowanie wyborców, przyzwyczajonych do głosowania na 1 osobę. Niemniej jednak łatwiej doinformować wyborców, że mogą zagłosować na kilku kandydatów, niż przekonać ich, by nie kierowali się przy wyborze kluczem partyjnym. Przy obecnej polaryzacji społeczeństwa, i kształtującym się u nas od 10 lat system de facto dwupartyjnym, gdyż od 2005 r. nie wygrała wyborów partia inna niż PO lub PiS, tylko taka ordynacja może dać szansę osobom, nie uwikłanym w partyjne rozgrywki. Przeciętny wyborca dajmy na to PiS, oprócz kandydata partii (jak pokazują wybory samorządowe w okręgach jednomandatowych, partie stawiają na jednego kandydata, gdyż rozbicie głosów przekreśla szanse całkowicie), może zagłosować też na zasłużonego działacza społecznego. Do parlamentu mogą dostać się obydwaj. W JOWach w zdecydowanej większości dostanie się jedynie kandydat największej partii.

Dlaczego ordynacja, która rzeczywiście może choć nadwyrężyć pozycję głównych partii, nie jest wcale brana pod uwagę przez antysytemowców i krytyków partyjniactwa? To pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Natomiast pytanie z referendum w rzeczywistości to wybór między władzą partii a jeszcze większą, oligarchiczną władzą największych partii. Z pozorem odpartyjnienia, które JOWy mogłyby przynieść jedynie, gdyby nasze społeczeństwo w świadomości obywatelskiej przeskoczyło Brytyjczyków i Amerykanów.