Bartosz Józwiak
Foto: Facebook.com

Jakiś czas temu, kiedy jeszcze pogoda była bardziej ludzka i dało się czerpać przyjemność ze spacerów, zdecydowałem się wybrać z dziećmi na wycieczkę do Poznania. Jako że przyrodę na mojej wsi mamy zdecydowanie atrakcyjniejszą niż w wielkim mieście, wybór padł na poznańską Palmiarnię. Wedle moich wcześniejszych wspomnień, było to nader atrakcyjne miejsce na spokojny spacer edukacyjny z dziećmi, dające dodatkowo w miarę szerokie spektrum poznawcze, gdzie obok egzotycznych roślin, można zapoznać się także z ogólnym wyglądem poszczególnych biotopów różnych miejsc na ziemi oraz poobserwować różnorakie zwierzęta od ryb począwszy, przez różne gatunki płazów i gadów, aż po nieco mniej, niestety, liczne ptaki.

A więc decyzja zapadła. Ruszyliśmy. Dojazd wymagał wprawdzie zdecydowania się na transport samochodowy, albowiem uroków PKP moje córki mogłyby nie znieść (zresztą wolę im tego jak najdłużej oszczędzić, aby nie wpadły w jakąś traumę), ale ostatecznie lepiej już wydać na benzynę, niż skazywać pociechy na podróż obskurnym i zatłoczonym pociągiem. I wszystko było pięknie (no powiedzmy, bo dramatycznie rozgrzebane centrum miasta, gigantyczne korki, ciągnące się latami remonty i przebudowy czynią z Poznania miejsce równie ohydne do mieszkania jak szczytowo obrzydliwa pod tym względem Warszawa czasów Hanny Gronkiewicz-Waltz; nie na darmo prezydent Grobelny swego czasu pukał namiętnie do drzwi PO prosząc o przyjęcie), a humoru nie zdołała mi popsuć nawet rozszerzona do granic absurdu płatna strefa parkowania. Ten element jest chyba jakąś obsesją członków PO na każdym szczeblu administracyjnym, gdyż zafiksowanie na tym punkcie dostrzegam także w mojej malutkiej, rodzinnej Wrześni (ba, choroba ta w tym moim miasteczku postępuje i rozprzestrzenia się). Ale cóż. Kiedy decydowałem się na ten wyjazd wszystkie niedogodności były mi znane. I pewnie bym się nawet z nimi pogodził, ale, jak się szybko okazało, nie był to główny punkt atrakcji, jakie miasto Poznań przygotowało mojej rodzinie. Po wejściu do Palmiarni udałem się do kasy. Tu oczywiście rodziny z dziećmi na żadne zniżki prorodzinne liczyć nie mogą. Nie ma zmiłuj się. Dorośli pełna opłata (7 zł), dzieci (moje w wieku 4 i 7 lat) 5 zł (nawet nie 50% mniej). Jest oczywiście darmowe wejście dla dzieci do lat 3, ale to zapewne dlatego, że dzieci w tym wieku jeszcze zbyt wiele z oglądania Palmiarni nie zapamiętają, więc spokojnie można zrezygnować z haraczu, bo i tak jeszcze raz przyjdą później i spokojnie się nadrobi. Co ciekawe, są przewidziane zniżki, ale nie w dniach czy okresach, w których byłyby np. dogodne dla rodzin z dziećmi, a w czasie trwania promującej miasto cyklicznej akcji pod nazwą Poznań za pół ceny! No i proszę, grunt to promocja swojej „gęby” za pieniądze publiczne i w każdym miejscu. Władze skrupulatnie wykorzystają każdą możliwość autopromocji (bo chyba nikt nie wierzy, że promuje się tu miasto jako takie). Ale to też jeszcze nie koniec niespodzianek. W Palmiarni jest też szatnia. Zrozumiałe. W tropikach gorąco, więc każdy chce się rozebrać i, aby mieć choć minimum komfortu zwiedzania, zostawić kurtkę w szatni, aby nie przemieszczać się obładowany niczym tragarz. A tu chciwe miasto kolejny raz żąda haraczu. Szatnia kosztuje złotówkę. I nie ma zniżek ani wyjątków. Każdy płaci srebrnika. Nie można wieszać kurtek na jednym wieszaku. To znaczy można, ale jak głosem nieznoszącym sprzeciwu oświadcza arogancka szatniarka: „mogę sobie powiesić wszystkie kurtki razem, a i tak skasuje mnie za każdą z osobna”. Za te mikroskopijne dziecięce kurteczki także. Racja, jak okradać to wszystkich. Myślicie, że to koniec? Skąd. Jest jeszcze toaleta. A jakże, zamknięta na klucz i płatna. 1 zł od osoby za jedno skorzystanie. Bez wyjątku. Od rocznego dziecka do 100 letniego staruszka. A żeby kontrola była pełna, klucz dzierży ta sama arogancka szatniarka i, co komunikuje nam aż nadto wyraźnie, ma prawo wejść z moimi dziećmi i ze mną do tej toalety, aby sprawdzić ile z nas używa tego świętego przybytku (sprawa jasna: jako że nie mogę zostawić jednego dziecka na zewnątrz bez opieki ani nie wejść do środka z drugim, musimy wejść do toalety we trójkę, a to już zbytnia pokusa, żeby nie skorzystać z niej cichcem i nielegalnie, oszukując miasto na 1 zł albo – o zgrozo! – na 2 zł; każdy obywatel to przecież dla państwa potencjalny złodziej oraz oszust). Bohaterska szatniarko-klozetowa władczyni na szczęście do takich nadużyć nie dopuści. To już przerosło moje nerwy. Wyraziłem w męskich, acz kulturalnych słowach, co sądzę o takim systemie oraz o władzach miejskich, którym Palmiarnia podlega. Na to, stojący obok pracownik, z rozbrajającą głupotą oznajmił mi: „Przecież my jesteśmy pracownikami budżetowymi i z czegoś musimy żyć. Musicie nas utrzymywać”. I powiem szczerze, prawie mnie trafił szlag. Bo, do jasnej cholery, temu człowiekowi, a zdaje się, że jest to myślenie powszechne w sferze tego typu pracowników i biurokratów, wydaje się, że jest dla mnie jakąś niebywałą świętością. Że ja mam jakiś obowiązek wobec niego. Otóż oświadczam to, co i jemu. Niczego nie muszę. Nie muszę, a nawet nie chcę utrzymywać bandy darmozjadów. A już na 100% nie zamierzam płacić na nich podwójnie. Albo miasto nas okrada w podatkach i innych haraczach, a z tego utrzymuje tego typu instytucje jak Palmiarnia, albo, do cholery, utrzymują się one z biletów i działalności komercyjnej. Dwa razy płacił nie będę. Szczególnie na arogantów i nikomu nie potrzebne, aroganckie szatniarki czy strażniczki klozetów (jeszcze raz użyję przykładu mojej rodzinnej Wrześni, w której są szalety publiczne i są one darmowe; jednocześnie zapewniam, że nie są w gorszym stanie czystości niż „ekskluzywny szalet” w poznańskiej Palmiarni).

Konkludując wydaje się, że myśl wyrażona przez wspomnianego wyżej pracownika jest motywem przewodnim władz Poznania. Ale z całym szacunkiem, nie dla oszczędności ani ze skąpstwa, Panie Prezydencie Grobelny, ale dla zasady nie dam Panu tych paru złotych za toaletę i szatnię. Wiem, że zasmuci to Pana, ale cóż, za przeproszeniem dodatku kiblowego do pensji nie będzie. Chyba, że sam Pan przyjdzie odbierać ode mnie kurtki i wydawać klucze do toalety. Smutny jest dla rodzin obraz Poznania widziany przez pryzmat Palmiarni. W dalszej części wycieczki już nawet lody w kawiarni nie smakowały. Pozostał toaletowo-szatniowy niesmak. I tu rodzi się jeszcze jedna myśl. A co, kiedy z edukacyjną wycieczką zechce się tam udać duża rodzina? Pan prezydent się pewnie ucieszy. Toć każda „kiblowa” złotówka się przyda. Pieniądz nie śmierdzi prawda?

Autor: Bartosz Józwiak