15 marca 1948 r. stalinowski sąd skazał Witolda Pileckiego – dobrowolnego więźnia Auschwitz – na karę śmierci. 25 maja 1948 r. w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie wyrok wykonano. Oskarżyciel – wyjątkowo dyspozycyjny i krwawy stalinowski prokurator Czesław Łapiński, któremu Instytut Pamięci Narodowej postawił zarzut mordu sądowego na rotmistrzu, nie doczekał wyroku – zmarł w 2004 r. Winnych jest jednak więcej. To przywódcy komunistycznej partii i państwa, kierownictwo Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, prokuratorzy, sędziowie, oficerowie śledczy. Część z nich żyje do dziś, nie nękana przez Temidę.

Wyrok na Pileckiego i jego współpracowników wydał – wspierany zakłamanymi tezami oskarżycielskimi prokuratora Czesława Łapińskiego o szpiegostwie i zaprzedaniu się obcym mocarstwom – Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie w składzie: ppłk Jan Hryckowian (przewodniczący składu a zarazem szef sądu; przedwojenny absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim; w czasie wojny AK-owiec odznaczony Krzyżem Walecznych; skazał na śmierć co najmniej 16 żołnierzy niepodległościowego podziemia, orzekał m.in. w pokazowym procesie płk Jana Rzepeckiego, prezesa I Zarządu Głównego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość,), kpt. Józef Badecki (też przedwojenny prawnik – absolwent Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie; wydał co najmniej 29 !!!! wyroków śmierci, m.in. na słynnego dowódcę WiN na Lubelszczyźnie, mjr. Hieronima Dekutowskiego „Zaporę”) i kpt. Stefan Nowacki(ławnik, wzięty do sprawy z warszawskiej jednostki wojskowej). Żaden z nich już dziś nie żyje. Żyje natomiast Ryszard Czarkowski, który protokołował rozprawę. Mimo, iż został później adwokatem, twierdzi, że nic nie pamięta, gdyż po pobycie w czasie wojny w Treblince zachorował na psychozę poobozową.

Zaraz po wyroku skład sędziowski w tajnej opinii napisał: „Z uwagi na popełnienie przez skazanych Pileckiego i Płużańskiego [Tadeusza, mojego ojca, kuriera Pileckiego do gen. Andersa – TMP] najcięższych zbrodni zdrady stanu i Narodu, pełną świadomość działania na szkodę Państwa i w interesie obcego imperializmu, któremu całkowicie się zaprzedali (…) skład sądzący uważa, że ci obaj na ułaskawienie nie zasługują”.

POD SZCZEGÓLNYM NADZOREM

Wymienieni wyżej „sędziowie” – w większości Polacy, choć cieszyli się wyjątkowo złą sławą, byli jedynie pionkami. Godzili się na rolę figurantów, realizujących zbrodniczy plan postawionych wyżej, działających w zaciszu gabinetów mocodawców, nadając ich decyzjom pozory praworządności. Nad „właściwym” przebiegiem śledztwa i procesu czuwał zastępca Naczelnego Prokuratora Wojskowego do spraw szczególnych (oskarżenie Pileckiego i jego współpracowników miało charakter szczególny) ppłk Henryk Podlaski.

Prokurator Czesław Łapiński do końca swoich dni podtrzymywał kłamliwą wersję wydarzeń, że przed rozprawą Podlaski i jego szef – Naczelny Prokurator Wojskowy – Stanisław Zarako-Zarakowski (Rosjanin, słynny kat Polaków) wezwali go do siebie i przekazali „wytyczne oskarżenia”. Mieli mu zarazem obiecać, że żaden wyrok śmierci w tej sprawie nie zostanie wykonany. Łapiński (tak jak Hryckowian AK-owiec; zaraz po wojnie wydał wiele wyroków śmierci w Wydziale do Spraw Doraźnych białostockiego Sądu Okręgowego, potem, jako szef Wojskowej Prokuratury Rejonowej w Łodzi, skazywał żołnierzy Konspiracyjnego Wojska Polskiego kpt. Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca”) – miał w to uwierzyć.

W dokumentach o Podlaskim czytamy: Podlaski Hersz, syn Mojżesza i Szpryncy Austern, ur. 7 marca 1919 r. w Suwałkach. Później imiona rodziców zmieniono – odpowiednio – na Maurycego i Stanisławę. W 1956 r. Henryk Podlaski zaczął używać imienia Bernard, po czym ślad po nim zaginął. Przez dłuższy czas szukała go KG MO, bezskutecznie. Mówiło się, że utonął w nurtach Bugu. Miał to być albo akt samobójczy, albo wynik nieudanej ucieczki na Wschód. W 1966 r., po 10 latach starań, żona krwawego prokuratora uzyskała potwierdzenie jego zgonu. Istnieją jednak relacje, że cała sprawa została sfingowana, a Podlaski… zamieszkał w ZSRS u boku swojej siostry, która wyszła za mąż za wysokiego funkcjonariusza NKWD. Niektórzy twierdzą, że Podlaski żyje do dziś.

3 maja 1948 r. Najwyższy Sąd Wojskowy wyrok na Pileckiego utrzymał w mocy. Z ramienia Naczelnej Prokuratury Wojskowej dopilnował tego mjr. Rubin Szwajg. Urodzony 15 listopada 1898 r. w Jarosławiu, syn Dawida, podobnie jak Henryk (Hersz) Podlaski, w stalinowskiej prokuraturze był odpowiedzialny za sprawy szczególne. 10 lipca 1948 r. Szwajg napisał do MON prośbę o zwolnienie ze służby wojskowej: „z uwagi na to, że zamierzam wraz z żoną wyjechać do Izraela, by tam połączyć się z naszą najbliższą rodziną. Mamy w Izraelu córkę naszą, rodziców i rodzeństwo”. Niedawno Interpol dostarczył stronie polskiej takie oto dane: Rubin Szwajg – SHATKAY Reuben, s. David, ur. 15 listopada 1898 r., zm. 19 kwietnia 1992 r. w Izraelu.

GMACH STALINIZMU

W składzie sędziowskim NSW, prócz spełniających drugorzędną rolę Polaków – płk Kazimierza Drohomireckiego, ppłk Romana Kryże i por. Jerzego Kwiatkowkiego, zasiadał mjr. (potem ppłk) Leo (Lew) Hochberg. W akcie narodzin tego ostatniego czytamy: „W obecności Szoela Gohberga (Gochberga) – inspektora towarzystwa ubezpieczeniowego [ojciec Leo był wydawcą prasy żydowskiej i założycielem tygodnika „Frajtag” (później „Unzer Leben”) – TMP] i Gabiela Ołata (Oleła), miejscowego podrabina, urodził się (3) 15 lutego 1899 r. w Łodzi o godz. 11 w nocy z żony Rejzli z domu Wajntraub, 21 lat. Przy obrzezaniu nadano dziecku imię Lew”.

Leo Hochberg zmarł w 1978 r. W Biuletynie Żydowskiego Instytutu Historycznego (kwiecień-czerwiec 1978 r., nr 2 (106)) w rubryce „In memoriam” czytamy o Hochbergu, że „jako znawca problematyki i historii żydowskiej oraz znakomity hebraista” wniósł „poważny wkład do prac Instytutu”. Potem jest skrócony życiorys zmarłego: Po ukończeniu gimnazjum w Odessie (1917 r.) i prawa na Uniwersytecie Warszawskim (1926 r.) był radcą prawnym w Banku Dyskontowym w Warszawie. W dalszej części życiorysu napisano, że „w okresie II wojny światowej [już od 1939 r. – TMP] przebywał w Związku Radzieckim, pracując na różnych stanowiskach w bankowości i w przemyśle poligraficznym. Pełnił także funkcję przewodniczącego Związku Patriotów Polskich w ZSRR na okręg Baszkirskiej Republiki Autonomicznej. W 1944 r. wstąpił do Ludowego Wojska Polskiego, pełniąc służbę w sądownictwie wojskowym [m. in. sędzia, a następnie zastępca szefa Wojskowego Sądu Garnizonowego w rodzinnej Łodzi – TMP]”. Tyle Biuletyn ŻIH.

W „ludowej” Polsce kariera Hochberga rozwinęła się – w latach 1947-1955 był sędzią i sekretarzem Zgromadzenia Sędziów Najwyższego Sądu Wojskowego, a w latach 1955-1957 (po zwolnieniu z wojska) sędzią Sądu Najwyższego. Jeden z sędziów (teżzaangażowany w „okres błędów i wypaczeń”) stwierdził, że NSW „w latach minionych był główną i zasadniczą transmisją stalinizmu do wszystkich sądów wojskowych [co często oznaczało brutalne ingerencje w orzecznictwo sądów I instancji – TMP]. (…) Tow. Aspis [płk Feliks Aspis, przedwojenny absolwent prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego; po wojnie wysoki funkcjonariusz Naczelnej Prokuratury Wojskowej i Najwyższego Sądu Wojskowego, sądził m.in. oficerów WP ze sprawy tzw. „spisku w wojsku” – TMP] i Hochberg wytrwale i z gorliwością wznosili ten teoretyczny gmach stalinizmu na terenie NSW. Z tego gmachu teoretycznego stalinizmu wydobywał się gryzący czad, który zatruwał sądy w terenie i dusze sędziów”.

Zmarły kilka lat temu wybitny historyk Jerzy Poksiński w książce „TUN” napisał, że Hochberg „upowszechniał w sądzie „nowinki prawne” rodem z ZSRR, w tym przede wszystkim treści prac Andrieja Wyszyńskiego [prokurator generalny ZSRR, twórca teorii, że przyznanie się oskarżonego może stanowić decydujący dowód winy – TMP]”. Hochberg – dodać warto – nie był tylko teoretykiem, ale również praktykiem – orzekał w sądach I instancji.

Komisja, powołana w 1956 r. do zbadania przejawów łamania socjalistycznej praworządności w organach sądownictwa wojskowego, uznała, że dopuścił się wielu „nieprawidłowości”. Chciała obniżyć mu stopień wojskowy z podpułkownika do kapitana i zakazać pracy w wymiarze „sprawiedliwości”. Mimo dyskwalifikującej opinii Leo Hochberg pracował dalej. W latach 1957-68 był naczelnikiem wydziału w Ministerstwie Sprawiedliwości. Tyle fakty.

W dalszej części apologetycznego wspomnienia, opublikowanego przez ŻIH, czytamy o „pracy społecznej” Hochberga: od 1947 r. byłczłonkiem PPR, potem PZPR, a także Zarządu Głównego Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. „Posiadał liczne odznaczenia wojskowe i państwowe, w tym Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski”. I na koniec: „Odszedł od nas wybitny erudyta, mądry doradca, uczynny i oddany współpracownik Żydowskiego Instytutu Historycznego w Polsce, człowiek wielkiego serca i dobroci”. Ani słowa o tym, że był stalinowskim pułkownikiem, a tym bardziej o jego udziale w mordzie sądowym na rotmistrzu Pileckim i procesach innych żołnierzy AK.

NIENAWIŚĆ DO AKOWCÓW

Zwyczajem bezpieki było, że jednego człowieka przesłuchiwało bez przerwy kilku „oficerów” śledczych – niedouczonych typków z awansu społecznego, którym władza (pozorna) uderzyła do głowy. Faktycznie byli tylko narzędziem zbrodni w rękach kierownictwa. Nie oznacza to, że są mniej winni – bezpośrednio znęcali się nad osadzonymi, co w świetle prawa stanowi zbrodnię komunistyczną. Dziś stają przed sądem, ale nie jako oskarżeni, tylko świadkowie.

Niektóre stalinowskie śledztwa (te szczególnej wagi) nadzorował osobiście szef Departamentu Śledczego MBP, płk Jacek Różański (Józef Goldberg), który faktycznie – w porozumieniu ze swoimi ziomkami z prokuratury – wydawał wyroki. Tak było w przypadku grupy rotmistrza Witolda Pileckiego. Różańskiemu pomagał jego zastępca – naczelnik Wydziału II ppłk Adam Humer i dyr. Departamentu III MBP (ds. walki z bandytyzmem, czyli niepodległościowym podziemiem), inny płk Józef Czaplicki, ze względu na swoją nienawiść do AK-owców nazywany „Akowerem”. Różański ignorował fakty przemawiające „na korzyść” rotmistrza, np. raporty z jego pracy w Oświęcimiu, a nadawał specjalne znaczenie sfingowanym dokumentom (podstawą oskarżenia grupy Pileckiego były wymyślone przez bezpiekę plany zlikwidowania „mózgów MBP” – właśnie Różańskiego, Czaplickiego i szefowej Departamentu V MBP Julii Brystygier „Luny”), znanym jako raport „Brzeszczota”.

Na biurka Różańskiego i Czaplickiego trafiały notatki „agentów celnych”, czyli więziennych kapusiów, rozpracowujących Pileckiego i jego towarzyszy. Dostawał je również wiceminister bezpieki gen. Roman Romkowski (Natan Kikiel), który faktycznie rządził MBP (szef resortu gen. Stanisław Radkiewicz – polski internacjonał, był figurantem).

„SPRAWA POLITYCZNA”

Informacje o „śledziach” Pileckiego znajdują się w kartotece personalnej, przekazanej Instytutowi Pamięci Narodowej przez UOP:

Marian Krawczyński, (jeden z najbardziej „zasłużonych” w sprawie), rocznik 1920 r., przed wojną skończył zawodówkę, po wojnie pułkownik. Na Mokotowie pracował przez 1,5 roku, do 1948 r., w bezpiece do 1955 r.

Zbigniew Kiszel, rocznik 1923 r., major, w bezpiece do 1958 r.

Eugeniusz Chimczak, rocznik 1921 r., najpierw śledczy PUBP w Tomaszowie Lubelskim, potem pułkownik w warszawskiej centrali MBP, w bezpiece aż do 15.06.1984 r.

Wszyscy „śledzie” ukończyli przyspieszone kursy dla funkcjonariuszy (Chimczak i Krawczyński Centralną Szkołę MPB w Łodzi). Przesłuchiwani kilka lat temu przez prokuratora IPN przyznawali, że pracowali w MBP, ale „nie pamiętali” sprawy Pileckiego. Chimczakowi nie przeszkadzało to mówić: „O tym, w co był zamieszany Pilecki mogłem się zorientować z wyjaśnień, jakie mi złożył. (…) Moich zwierzchników interesowały wyjątkowo „sprawy szpiegowskie” a sprawa Pileckiego do takich została zaliczona”.

Amnezja ustępowała po okazaniu im dokumentów z ich podpisami. Pytani o stosowanie przymusu fizycznego i psychicznego odpowiadali tak samo: nie było żadnego. Pozwalali sobie nawet na dalej idące dowcipy:

Krawczyński: „aresztowani nie zgłaszali mi o tego typu sytuacjach”.

Kiszel: „osoby te nie zgłaszały mi takiego faktu, aby były bite w śledztwie”.

Chimczak: „nie widziałem żadnych obrażeń na ciele przesłuchiwanych i o nich nie słyszałem. (…) Owszem, zostałem przez Tadeusza Płużańskiego oskarżony o znęcanie się nad nim w czasie przesłuchań, ale to nieprawda”.

– W 1996 r. został pan skazany na 8 lat w procesie Humera…

– „To kłamstwa, sprawa polityczna”.

WYTYCZNE Z KC

Podpis śledczego Krawczyńskiego widnieje na wielu dokumentach, kluczowych dla śledztwa przeciwko Pileckiemu i jego współpracownikom. Są to: postanowienie o połączeniu spraw Pileckiego i pozostałych aresztowanych (czyli, że Pilecki nie działał sam, ale był szefem „grupy szpiegowskiej”; postanowienie o zamknięciu śledztwa i najważniejszy – akt oskarżenia.

Przed sądem Krawczyński opowiadał: – Z Pileckim pracowałem [co w tłumaczeniu z języka śledczych oznacza: znęcałem się – TMP] 1,5-2 miesiące. Sprawę kończyłem razem z mjr Szymańskim [Bronisław Szymański, kierownik sekcji śledczej na Mokotowie – TMP]. Gotowy akt oskarżenia przyniósł mi Szymański, razem z moim przełożonym Serkowskim [ppłk Ludwik Serkowski, naczelnik Wydziału w Departamencie Śledczym MBP, razem z Różańskim odpowiedzialny za stworzenie systemu wymuszania zeznań za pomocą fizycznego i psychicznego przymusu – TMP], który zlecił mi sprawę i nadzorował ją. Akt oskarżenia dostałem prosto z maszyny, nawet go nie przeczytałem. Nie było po co, bo wytyczne przyszły z KC.

4 listopada 1947 r. Witold Pilecki, w obecności Krawczyńskiego i prokuratora NPW mjr Zenona Rychlika potwierdził, że złożone w śledztwie zeznania były dobrowolne. „Opieka” śledczego powodowała, że powiedzenie prokuratorowi, iż zeznania zostały wymuszone, mijało się z celem. Każda próba powiedzenia prawdy kończyła się wznowieniem śledztwa, czyli ponownymi torturami. Pamiętać trzeba również, że prokurator przychodził do więzienia, gdzie rządziła bezpieka i był na ogół osobą starannie wyselekcjonowaną. Odwołać zeznania można było dopiero przed sądem, z czego skorzystał rotmistrz. Na swoim procesie stwierdził: „protokoły podpisywałem przeważnie nie czytając ich, bo byłem wówczas bardzo zmęczony”. Stwierdził tak, gdyż sala sądowa też była wypełniona „śledziami”, ale nie trzeba chyba wyjaśniać, co to „zmęczenie” oznaczało i z czego wynikało.

WÓZEK Z KONIKIEM

W Biuletynie Instytutu Pamięci Narodowej czytamy rozmowę z historykiem Krzysztofem Szwagrzykiem: „W źródłach archiwalnych nie znaleziono żadnych informacji o chowaniu więźniów w trumnach; w najlepszym razie były to drewniane skrzynie, półtrumny, niekiedy, np. w Warszawie, papierowe worki po cemencie. Zwłoki zmarłych i straconych więźniów chowano w samej bieliźnie lub nago, rzadko w pełnym ubraniu (…) W pojedynczych relacjach występują wzmianki o posypywaniu lub polewaniu zwłok – prawdopodobnie wapnem lub żrącym płynem – przed zakopaniem. (…) Zwłoki transportowano na specjalnym drewnianym wózku – przypominającym wózek do transportu pieczywa – obitym blachą i ciągniętym przez konia lub grupę więźniów działu gospodarczego. Pod koniec lat czterdziestych ciała przewożono już samochodami. Na cmentarzu zrzucano je do przygotowanych przez więźniów dołów, w których umieszczano czasem po kilka zwłok. Następnie niwelowano teren, nie pozostawiając najczęściej żadnego śladu umożliwiającego przyszłą identyfikację miejsca pochówku”. Widok wyjeżdżającego za bramę więzienia małego wózka z konikiem zapamiętało wielu osadzonych na Mokotowie. Aby jeszcze lepiej ukryć zbrodnię ciała chowano najczęściej nocą. W latach 1945-1956 w Warszawie zajmował się tym [nieżyjący już – TMP] Władysław Turczyński.

ZRÓWNANA ZIEMIA

Egzekucję Witolda Pileckiego 25 maja 1948 r. nadzorował Ryszard Mońko, zastępca naczelnika mokotowskiego więzienia Alojzego Grabickiego. Grabicki, który skończył miesięczny kurs więziennictwa w Łodzi i pracował najpierw w Białymstoku, do końca życia, nie nękany przez wymiar sprawiedliwości, ukrywał prawdę o miejscu grzebania więźniów. Jeden z ocalałych wspominał wizytę naczelnika w celi (w książce Małgorzaty Szejnert „Śród żywych duchów”). Do wysokiego, masywnego Woźniackiego powiedział: „O, na tym bym wykonał z przyjemnością”. Do „Łupaszki”: „Na was to bym nie wykonywał, tylko bym was trzymał w więzieniu. Czasem bym was kazał przewieźć po mieście, żebyście widzieli, że Warszawa się buduje, że w Polsce jest dobrze, a wy siedzicie zbankrutowani. To by dla was była większa kara. Bo wykonaniem to się wam idzie z pomocą”. Żonie jednego ze skazanych powiedział: „Po takich zbrodniarzach ziemia musi być zrównana”.

Ryszard Mońko (dwa zawody: technik rolniczy i mechanik, do 1962 r. był m. in. naczelnikiem więzienia w Częstochowie) zeznawał jako świadek (tak jak śledczy Krawczyński i Chimczak) na procesie prokuratora Czesława Łapińskiego. Wiedząc, że nic mu nie grozi, zdecydował się mówić: – Na Mokotów zostałem skierowany w styczniu 1948 r. ze zlikwidowanej jednostki saperskiej. Jako funkcjonariusz ds. polityczno-wychowawczych uczyłem śledczych zasad polskiego ruchu robotniczego [wcześniej sam ukończył odpowiednie kursy polityczne – TMP]. Wielu z nich nie miało nawet ukończonej podstawówki.

STRZAŁ W TYŁ GŁOWY

– A jak było z egzekucją Pileckiego?

– To był jedyny przypadek w mojej karierze [prokuratorowi IPN Mońko powiedział, że w żadnej tego typu sprawie nie brał udziału – TMP]. Zastępowałem Grabickiego, który takimi sprawami zajmował się rutynowo [asystował m. in. przy egzekucji mjr Hieronima Dekutowskiego „Zapory” – TMP], ale akurat, wyjątkowo, wyjechał. Wcześniej wypełniałem tylko gotowe blankiety i podpisywałem się. Dane uczestniczących w egzekucji sprawdzałem na podstawie okazanych mi legitymacji. 25 maja 1948 r., między godz. 21 i 21.30 do mojego gabinetu zgłosiło się czterech panów, dwóch w mundurach wojskowych, dwóch po cywilnemu. Byli z bezpieki. Na polecenie prokuratora [mowa o wspomnianym już wiceprokuratorze NPW dla spraw szczególnych Stanisławie Cypryszewskim; był też przy rozstrzelaniu Dekutowskiego – TMP] rozkazałem doprowadzenie Pileckiego na miejsce straceń. To był mały, oddzielnie stojący budynek za X pawilonem, którym rządził MBP, a oficerowie służby więziennej nie mieli tam wstępu. Widziałem, jak prowadzili Pileckiego pod ręce, a on poprosił ich, żeby go puścili, bo chce iść sam. Weszli do środka, ja zostałem na zewnątrz. Słyszałem jeden strzał. Więźniów politycznych rozstrzeliwano, pospolitych wieszano [były wyjątki, komuniści powiesili np. gen. Fieldorfa, aby go upokorzyć – TMP]. Pluton egzekucyjny to był jeden funkcjonariusz UB [etatowy morderca starszy sierżant Piotr Śmietański, sądząc z podpisów na protokołach wykonania KS ledwo piśmienny – TMP]. Lekarz w wojskowym mundurze wszedł do budynku i stwierdził zgon. Przed wykonaniem wyroku z Pileckim rozmawiał ksiądz Martusiewicz.

– Gdzie pogrzebano Pileckiego?

– Nie brałem w tym udziału. Od dyżurnych wartowników słyszałem, że ciała zabitych wywoziła gdzieś sanitarka więzienna. Często jechał w niej naczelnik, który miał prawo jazdy.

– Dlaczego podpisał pan protokół wykonania kary śmierci?

– A co miałem robić?