Można generalnie powiedzieć, że system komunistyczny, mimo że okrutny i morderczy, to nie był tak do końca szczelny. Wobec tego twierdzenie, że jeśli ktoś przeżył, to poszedł na jakąś formę współpracy jest nieporozumieniem i nadużyciem.

Wielokrotnie zdarzało się, że ci żołnierze, którzy ujawnili się w wyniku amnestii trafiali na ogół od razu do więzień, ale nie zawsze kończyło się to śmiercią. Podobnie rzecz miała się z działaczami politycznymi, którzy znajdowali się w aresztach i więzieniach i to nie oznaczało, że muszą na pewno zginąć. To była swego rodzaju loteria.

Można śmiało powiedzieć, że ci najważniejsi, dowódcy, zginąć musieli, bo taki był plan. Możemy tu wymienić rotmistrza Pileckiego, Łupaszkę, Zaporę, Kasznicę… Natomiast już inaczej wyglądała sytuacja ich podwładnych. Wielu z nich jednak udało się uniknąć strzału w tył głowy. Wynikało to z tego, że władza często chciała się okazać „sprawiedliwa”, „praworządna”. Było to mamienie społeczeństwa. Szczególnie miało to miejsce podczas procesów pokazowych. Tłumaczono to tym, że część musi ponieść karę, bo oni byli najgroźniejszymi przestępcami, ale ich podwładni już tylko wykonywali rozkazy. Miało to wywołać pewien efekt propagandowy.

Warto rozwinąć tę kwestię na przykładzie procesu Pileckiego. Rotmistrz nie miał prawa przeżyć, ponieważ on był mózgiem całej tej operacji – operacji tworzenia podziemia politycznego. Ale też szalenie ważne było – o czym się mniej mówi – organizowanie kanałów przerzutu żołnierzy na Zachód i tym zajmował się również mój tata. No i tutaj dla Pileckiego, dla dowódcy, przebaczenia być nie mogło, natomiast mój tata i pani Szelągowska przeżyli. Co nie oznacza, że współpracowali czy kolaborowali. Nie ma na to żadnego dowodu, bardzo dokładnie prześledziłem akta i nie ma w nich cienia podejrzenia, że stało się coś niedobrego. Natomiast ten przypadek został później rozegrany przez władzę w taki sposób, że Pilecki jest głównym szpiegiem i nie może liczyć na żadną taryfę ulgową, ale władza jest dobroduszna i pozostałą dwójkę oskarżonych ułaskawia.

Warto tu przytoczyć argumentację ułaskawień, która jest absurdalna. Mój ojciec został ułaskawiony ze względu na wiek. Miał 28 lat i uzasadnienie było takie, że jest młody i może się jeszcze „wyprostuje”. Pani Szelągowska natomiast została ułaskawiona ze względu na płeć, co też z punktu widzenia historii jest brednią, gdyż wiemy, że zarówno kobiety, jak i młodzi mężczyźni byli likwidowani. Tu chodziło o „pokazówkę”.

Ci ludzie przeżywali gehennę, ale zachowywali się niezłomnie. Dlatego dziś mówienie o tych, którzy uniknęli śmierci jako o zdrajcach jest po prostu niesprawiedliwe. To jest nieprawda z punktu widzenia moralnego, ale i historycznego. Mogło się tak zdarzyć, natomiast nie był to żaden trend. Zwłaszcza, że Ci ludzie po wyjściu z więzień nadal nie zaznali spokoju. Ta władza tak zwana „ludowa” stosowała odpowiedzialność zbiorową. Brzemię spadało nie tylko na uwięzionych i oskarżonych. Oni faktycznie byli pod obserwacją tak jak mój tato – na pewno do roku 1990. Podejrzewał jedną osobę o bycie kapusiem – szefa PAN – miał nawet to udokumentowane, że donosił na tatę. I ta osoba wytoczyła w roku 1990 proces mojemu tacie, oburzona tym, jak mógł nazwać go szpiclem. A on był tym szpiclem, obserwacja istniała. Szereg osób pracowało nad tym, żeby obserwować Żołnierzy Wyklętych, bo oni pozostali dla systemu bardzo groźni. Pozostali „politycznymi”, na których trzeba szczególnie uważać. Dodatkowo przekładało się to na rodziny żołnierzy. One również były uważane za „bandyckie”, a co za tym idzie prześladowane i deprecjonowane.

Podkreśliłbym również to, że jeśli komuś udało się przeżyć to poza inwigilacją musiał borykać się z wieloma innymi szykanami. Na szereg zawodów byli więźniowie polityczni mieli szlaban, więc musieli podjąć tę pracę, którą mogli podjąć. Z więzień wychodzili pokiereszowani nie tylko fizycznie, ale zwłaszcza psychicznie. Ten system niszczył i wyjaławiał człowieka. Nawet jeśli śledztwo było mniej intensywne lub zostało przerwane. W więzieniach nie było tak jak dziś telewizji, możliwości uprawiania sportów. Nie było gazet i książek. Tylko samodzielne zorganizowanie się pozwalało przeżyć. Tworzono np. kółka samokształceniowe. Więźniowie przekazywali sobie to, co znali z wolności, uczyli się języków, opowiadali sobie książki. To był jedyny ratunek, ale nawet to bardzo rzadko pomagało.

Znów powołam się na przykład najbardziej mi bliski. Mój tata wyszedł z więzienia w roku 1956 i kompletnie nie wiedział, co ze sobą zrobić. Pochodził z rodziny inteligenckiej, zdał maturę w roku 1939, ale potem była okupacja niemiecka i obóz w Stutthofie przez niemal pięć lat, potem krótka działalność z rotmistrzem i więzienie. Miał 36 lat, ale oprócz matury nie miał żadnych studiów ani fachu w ręku. To było celowe działanie, żeby wypuścić człowieka, który nie wie, co ze sobą zrobić. Dochodziła do tego trauma więzienna, także to wszystko jest bardzo skomplikowane. Większość z tych osób nie podjęła już żadnej działalności oprócz kombatanckiej. Podczas rozmowy z kombatantami widać, że często jedyne o czym mówią, to czasy więzienne. Wielu z nich nic już więcej nie osiągnęło w życiu – choćby w sferze zawodowej. Często była to po prostu wegetacja. Pani Szelągowska dostała w wyniku wszystkich doświadczeń pomieszania zmysłów. Nie poradziła sobie z okresem więziennym. Zadawała sobie pytanie, jak to się stało, że jej dowódca zginął, mimo że był niewinny, i z tą myślą umarła. Żyła w innym świecie i nie nadawała się do podjęcia żadnej pracy. Należy o tym wszystkim pamiętać.

Ci ludzie powracają w chwale do społecznej świadomości i to jest nie na rękę ich oprawcom czy ich dzieciom. Nie mogą znieść, że piszemy książki i stawiamy pomniki ludziom, o których pamięć miała zniknąć. Myślę, że to jest główny powód tych wszystkich pomówień. Jeżeli wychodzą teksty o kolaboracji tych, którzy przeżyli, to wychodzą one ze środowisk komunistycznych, często związanych bezpośrednio z aparatem terroru stosowanego wobec naszego podziemia.