Za nami już wybory do Parlamentu Europejskiego. Przed: do samorządów, polskiego parlamentu i prezydenta. Wszystko wskazuje jednak, że nie przez nadchodzące miesiące, a nawet lata nie zmieni się układ głównych polskich sił politycznych. Układ został domknięty.

Korytarze sejmowe.
Foto: Paweł Kubala

Kiedy na przełomie lat 80 i 90 lewica laicka dogadywała się z lewicą laicką (tj. komunistyczna władza z częścią „Solidarności”, która została wtedy zdominowana właśnie przez wspomniane środowiska) to trudno było przewidzieć, że na długie lata głównymi rozgrywającymi w polskiej polityce zostanie de facto kilku facetów, przede wszystkim Donald Tusk, Jarosław Kaczyński i Leszek Miller. Nawet jeszcze do połowy lat 2000 wydawało się to niemożliwe, bo w czasie pierwszych 15 lat III RP partie rządzące zmieniały się co wybory, a nawet częściej, jedne się rozpadały, znikały, inne się łączyły, wchodziły na scenę polityczną. Jednak już przez te pierwsze lata III RP w środowiskach władzy przewijały się wspomniane przeze mnie postaci. W 2005 roku udało im się zabetonować scenę polityczną. Układ został domknięty.

Od tego czasu podział miejsc w Sejmie jest rozgrywany głównie przez PiS, PO i SLD (a na dokładkę jest jeszcze partia z największą w Polsce zdolnością koalicyjną – PSL). Inne partie nie mogą odegrać większej roli, przynajmniej na dłuższą metę. Mieliśmy w Sejmie LPR, czy Samoobronę – już ich nie ma. Mieliśmy PJN, ale nie przebił progu w kolejnych wyborach. Mamy teraz w Sejmie SP, PRJG, czy TR, ale patrząc na wyniki majowych wyborów trzeba chyba zacząć przyzwyczajać się do takiej sentencji: śpieszmy się kochać ziobrystów, gowinistów i palikociarnię, tak szybko odchodzą z Sejmu. Niektórych z wyżej wymienionych to mi nawet nie szkoda, ale wszystko to potwierdza, że układ został domknięty, najprawdopodobniej dzięki celowym zagraniom głównych rozgrywająych w polskiej polityce.

Ta sytuacja potwierdza to, co pisałem zarówno w moim przed-, jak i powyborczym felietonie. Mianowicie, że w Polsce panuje nie demokracja, a oligarchia. Po pierwsze rządzą nami ciągle ci sami ludzie, tylko zmieniając się między sobą – do 2005 roku rządziło SLD, do 2007 PiS, a obecnie PO. Wszystko wskazuje na to, że po kolejnych wyborach u władzy nadal będzie któraś z tych trzech partii, przynajmniej jedna, a możne nawet dwie z nich (no i możliwe, że w rządzie będzie też wieczny koalicjant – PSL). Po drugie – rządzący są wybierani przez mniejszość społeczeństwa. Większość nie chodzi na wybory. Więcej o tym pisałem w felietonie przedwyborczym.

Przy tak niskiej mobilizacji społecznej Polaków łatwo przewidzieć, że nic się w polskiej polityce nie zmieni i jak było, tak będzie. Główni rozgrywający może od czasu do czasu będą „wpuszczać” na scenę polityczną jakąś świeżą krew, ale jest raczej mało prawodpodobne, żeby takie nowe partie uzyskiwały w wyborach więcej niż 10%. Taka sytuacja nie wpływa dobrze na jakość polskich rządów. Zresztą – sami widzicie jak jest…