Pewnie doszły Was słuchy o ostatnich wybrykach idola nastolatek – Justina Biebera. Co prawda gość wygląda i śpiewa jak odchody młodego dinozaura, ale niewątpliwie jego przypadek idealnie może posłużyć do zobrazowania czym jest ta DEMOKRACJA, o którą przelało się tyle Polskiej krwi. Ten jednoosobowy gej band urządził sobie po pijaku wyścigi w jednym z Amerykańskich miast. Jak się później okazało był też pod wpływem narkotyków i psychotropów. Otóż gdy do mediów przedostała się informacja, że ten młodzieniec naćpany chyba całą tablicą Mendelejewa jest w zasadzie bezkarny i pogrywa sobie z Amerykańską policją, tak zbulwersował Amerykanów, że postanowili oni stworzyć petycję o zabranie gwiazdorkowi Zielonej Karty i zakazanie mu dożywotnio wstępu na teren USA. Zebrali 100.000 podpisów i według konstytucji USA Biały Dom ma obowiązek przedstawić swoje stanowisko w tej sprawie. Nikogo nie obchodzi przy tym, czy B. Obamie chce się to uczynić, czy też nie. On ma OBOWIĄZEK i musi go dopełnić.

To jest właśnie demokracja. To lud, który w zgodzie z Konstytucją NAKAZUJE Prezydentowi zabrać głos. Przyjrzyjmy się teraz temu co u Nas nazywa się demokracją, aby pokazać kontrast tych dwóch stanów rzeczy.

1.      Czy Wy powariowaliście? Polska to nie jest żadna demokracja! 

Według  Ustawy Zasadniczej – Tak, ale pozory mogą mylić, więc lepiej przeanalizujmy Art. 2. i część Art. 4. Konstytucji RP „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej. Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu” .

Z Konstytucji jasno wynika, że władza zwierzchnia należy do Narodu. Z praktyki jednak wiemy, że Naszą „władzę Narodu” ograniczono do czynnego lub biernego – z dużymi zastrzeżeniami – udziału w Wyborach Parlamentarnych, Samorządowych i Prezydenckich raz na 4 lub 5 lat – w przypadku tych ostatnich. Na tym nasza demokracja w obecnym systemie proporcjonalnym się kończy.  Dlaczego? Ano dlatego, że My możemy decydować tylko na jaką partię oddamy swój głos. A przecież w Konstytucji jest mowa o przedstawicielach, a nie o partiach. Do sejmu wchodzą tylko i wyłącznie posłowie, którzy są delegowani przez partyjnego bonza na pierwsze miejsca list wyborczych. Nie ma kandydatów niezależnych – o czym zaraz wspomnę i wyjaśnię dlaczego nie ma- są tylko tacy, którzy wykazują posłuszeństwo i działają pod dyktando szefa partii. Nie możemy liczyć, że taki poseł będzie głosował zgodnie z własnym sumieniem, wolą ludu i w razie konieczności zagrożenia interesu Narodu sprzeciwi się kierownictwu partii w sprawach decydujących. Co zaś z kandydatami niezależnymi? Takimi, którzy nie chcą się podporządkować zarządcom formacji politycznej lub zwyczajnie nie znajdują w żadnej swojego miejsca? Otóż, aby w ogóle taki kandydat mógł wystartować w wyborach potrzebuje on 110.000 podpisów. Gdy jakimś cudem uzyska ten wynik i zarejestrują go, musi też zdobyć astronomiczne 1 milion głosów, aby otrzymać mandat poselski. W praktyce jest to bardziej niż niemożliwe, kandydat niezależny nigdy nie dostanie się do sejmu. Dlatego wspomniałem o prawie biernym z dużymi zastrzeżeniami, graniczącymi w zasadzie z koniecznością bezgranicznego podporządkowania się którejś z partii. Bez takiego „cyrografu” lojalności wobec ugrupowania nie mamy co liczyć na karierę polityczną w parlamencie. Skoro już wiemy, że nikt spoza partii politycznych nie ma szans na mandat przejdźmy do faktycznego sensu utrzymywania 460 posłów. W większości głosowań nad ustawami, które rzeczywiście mają dla Polaków dużą wagę i tak wprowadzana jest dyscyplina partyjna, oznacza to, że jeżeli jakikolwiek poseł odda głos wbrew rozkazowi lidera, ergo zgodnie z podpowiedzią swego rozsądku – zostaje wyrzucony z partii i jego kariera polityczna w kraju jest praktycznie skończona. Pozostaje takiemu „buntowniczemu” posłowi założyć własne ugrupowanie, co w przypadku jego słabej rozpoznawalności medialnej nie daje mu cienia złudzeń na sukces lub może przejść do innej partii, ale wtedy musiałby radykalnie i ekspresowo zmienić większość swych poglądów, a mamy przecież do czynienia z prawym człowiekiem, który wierzy w ideały i poglądów nie zmienia w tempie „Palikotowym” na zamówienie, zapotrzebowanie lub po prostu na wyraźny sygnał z kosmosu.

Tak więc mamy w rzeczywistości – dzięki dyscyplinie partyjnej – czterech lub pięciu posłów decyzyjnych spośród 460, a reszta spełnia funkcję maszynek do głosowania, które ze strachu przed polityczną banicją i gniewem zarządu swojego ugrupowania, wykonują grzecznie swoją powinność. Teraz przytoczę najbardziej ekstremalne i obawiam się, że nad wyraz dobitne stwierdzenie pewnej sytuacji, ale bez wątpienia może ona – ta sytuacja – zdarzyć się w Polsce. Wyobraźmy sobie, że producent chorągiewek z symbolem Unii Europejskiej chciałby zwiększyć swoją sprzedaż, po głębokim namyśle umawia się z jednym politykiem partii rządzącej (35% mandatów) i jednym politykiem partii opozycyjnej (20% mandatów). Każdemu z nich wręcza łapówkę w wysokości miliona złotych oraz projekt ustawy, który mówi, że każdy obywatel od nowego roku ma obowiązek chodzić po ulicy – pod groźbą grzywny –  dzierżąc zawsze w dłoni chorągiewkę z flagą Unii Europejskiej. Ustawa idiotyczna, ale załóżmy, że trafia pod głosowanie w sejmie. Wodzowie obu partii wprowadzają dyscyplinę partyjną, dzięki temu mają pewne 55% głosów „ZA” wprowadzeniem obowiązku spacerowania z chorągiewką. Chorągiewki kosztują 20 zł, Państwo refunduje połowę kosztu zakupu, producent owych chorągiewek zaś jest wpisany jako jedyny na listę producentów chorągiewek refundowanych przez RP i dzięki temu jedną decyzją staje się od razu milionerem, a w perspektywie czasu miliarderem. Sytuacja jest być może niedorzeczna, jest też oczywiście żartobliwa i zmyślona, ale tylko pozornie niemożliwa, gdyż istniały już równie irracjonalne „prywatne” ustawy, które z powodzeniem przegłosowano. Pamiętamy choćby Polski przykład refundacji przez NFZ insuliny, ale tylko tej produkowanej przez jednego, jedynego „słusznego” producenta, a prywatnie kolegę Premiera Wiadomej Opcji.

Ostatnim zastrzeżeniem, które nasuwa się na myśl podczas wwiercania się w obecny quasi demokratyczny ustrój Polski jest komfort i łatwość ingerencji przez partię we wszystko bez kontroli. Partia aktualnie sprawująca władzę może bez problemów fałszować wyniki wyborów parlamentarnych, ale nie tylko. W obecnej Polsce zwycięzca wyborów bierze praktycznie wszystko co w kraju jest do wzięcia i dzieli między bardziej swoich i mniej swoich (ewentualna koalicja). Możemy zatem mieć poważne obawy, że wykorzysta swoją władzę do „zwiększenia” szans swojego ugrupowania w przyszłych wyborach.

Z powyższego wynika, że z demokracją jesteśmy dość znacząco na bakier. Przez 24 lata oficjalnie i pozornie wolnej Polski moglibyśmy spodziewać się znacznie większej odwilży komunistycznych nawyków i więcej demokracji w naszej „demokracji”.  

Ale pójdźmy nieco dalej może w innych kwestiach nie jest wcale, aż tak źle? Może są inne wyznaczniki demokracji, może jednak jest z nami ciut lepiej niż sądzimy?

Wsłuchajmy się zatem w to, co jeszcze nam mówi druga część Art. 4. Konstytucji RP: „Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio”Co do przedstawicieli Narodu, sprawę opisaliśmy i jest ona dosyć jasna – oczywiście dla sprawy, bo w istocie jest ona bardzo ponura, a wręcz ciemna.

Przejdźmy do sprawowania władzy bezpośrednio przez Naród. Jakie narzędzia obecnie posiadamy, by sprawować bezpośrednio władzę w naszej Ojczyźnie? Przede wszystkim mamy referenda, są one świętym prawem Narodu, gdyż Państwo winno należeć  do Narodu właśnie, a nie – jak sądzi nasz Premier Wiadomej Opcji – do polityków. W celu sprawdzenia poprawności działania i wydania osądu co do tego mechanizmu bezpośredniego sprawowania władzy potrzebujemy przykładu, wzorca, punktu odniesienia do którego możemy porównać naszą „demokrację”. Przypadkowo się złożyło, że znam taką krainę, która wywiązuje się wzorowo z tego obowiązku wobec obywateli. Napisałem wzorowo, gdyż rzeczywiście nie szukałem „średniaka”. Uważam, że tylko porównywanie się do najlepszych da nam prawdziwy obraz rzeczywistości, a na tym nam szczególnie przecież zależy. W Szwajcarii referendum jest – zgodnie z ogólnie przyjętą definicją – decyzją społeczeństwa, czyli bezdyskusyjnym i niepodważalnym wyrokiem. Decyzją, a nie prośbą, czy błaganiem polityków przez lud, jak ma to miejsce w Polsce.  Prawo do udziału w referendum ma każdy zdrowy psychicznie obywatel, który ukończył 18-sty rok życia. Warunkiem zorganizowania referendum w danej sprawie konieczne jest uzyskanie 50.000 podpisów (w ciągu 100 dni), czyli nieco ponad pół procenta obywateli (dokładnie 0,62 % ogólnej ludności) musi wyrazić żądanie zorganizowania referendum w jakiejkolwiek istotnej lub nieistotnej kwestii dla społeczeństwa, a władza ma ten rozkaz wykonać bez pretensji. O zasadności, sensie postulatów oddanych pod głosowanie w referendum decydują obywatele, a nie Sejm, Senat, Rząd itd. Prawo głosowania jest traktowane podobnie jak kiedyś polskie „veto”, inaczej mówiąc jest to hamulec dany w ręce narodu w stosunku do projektów polityków. Do tej pory referendum odbyło się 577 razy (577. odbyło się 3 marca 2013 r.), przy czym najwięcej w ciągu jednego roku było w 1952, kiedy przeprowadzono referendum aż 7 razy! Każde referendum odbywa się zawsze w tym samym lokalu, przygotowanym do wielokrotnego przeprowadzania z tymi samymi regułami, więc każdy wie gdzie i kiedy ma głosować. W dniu głosowania przy drogach ustawia się specjalne znaki, które przypominają obywatelom o głosowaniu. Oczywiście głosowania nie są obowiązkowe. W ostatnich latach frekwencja niestety nie jest zbyt wysoka, rzadko przekracza 50 % uprawnionych. W najbliższym czasie będzie już możliwe głosowanie za pomocą Internetu, co powinno spowodować wzrost liczby obywateli biorących udział w głosowaniach.

Prześledźmy zatem jak przedstawia się forma referendum w Polsce.  

Zgodnie z art. 125 Konstytucji RP: „Referendum ogólnokrajowe ma prawo zarządzić Sejm bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów lub Prezydent Rzeczypospolitej za zgodą Senatu wyrażoną bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby senatorów”. Z tego wynika, że Naród nie ma prawa bezpośredniego do zorganizowania referendum wiążącego w konkretnej sprawie. Może jednak do Sejmu złożyć wniosek z petycją podpisaną przez grupę co najmniej 500 000 obywateli (1,29% ludności) mających prawo udziału w referendum. Sejm może ten wniosek odrzucić lub przyjąć bezwzględną większością głosów. W praktyce wygląda to dużo gorzej. W Polsce dotąd odbyły się 2 (słownie dwa) istotne referenda. Pierwsze na temat przyjęcia Konstytucji RP w 1997 roku oraz kolejne w 2003 roku w sprawie Akcesji Polski do Unii Europejskiej. Inne zrywy referendalne zostały skutecznie stłamszone i zamiecione pod dywan.

Pierwszy, dość istotny w 2004 roku gdy jesienią politycy obozu, który dzisiaj praktycznie niepodzielnie rządzi Polską, podjęli akcję ustrojową, którą ogłosili jako „jeden z największych projektów przeprowadzonych na polskiej scenie politycznej”. Na czele akcji stanął obecny premier – wówczas jedynie wicemarszałek Sejmu. Powołano 2,5 tysiąca pełnomocników gminnych ,379 pełnomocników powiatowych i 41 pełnomocników okręgowych. Uruchomiono ok. 1000 stałych punktów zbierania podpisów. Po 3 miesiącach zebrano ponad750.000 podpisów i triumfalnie, w spektakularnej procesji wniesiono do Sejmu. Jednym z głównych postulatów było wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych. Co się stało z listami podpisów? Ten „największy projekt przeprowadzony na polskiej scenie politycznej” okazał się gigantycznym oszustwem. Film Tomasz Sekielskiego “Władcy marionetek” dokumentuje, fakt, że zebrane podpisy przeszły przez sejmową niszczarkę i trafiły do pieca. To jasno wskazuje na butę rządzących, ich permanentną bezczelność, arogancję ignorancję i posiadanie w głębokim poważaniu decyzję Narodu, który jako jedyny prawnie może w Polsce władzę sprawować, zgodnie z treścią Konstytucji RP.

Drugie standardowe zbagatelizowanie woli Narodu „odbyło się” całkiem niedawno, w sprawie sześciolatków. Batalia obywateli i ich walka z władzą, a także bez wątpienia wadliwą reformą trwa już 4 lata. Racja i wola rodziców, a zarazem obywateli, którzy sami powinni decydować o edukacji swoich dzieci są ignorowane w sposób dotychczas znany z filmów komediowych o absurdach epoki PRL. Według raportu przygotowanego przez inicjatorów akcji wiele szkół jest w bardzo złym stanie technicznym, a dzieci uczą się w przepełnionych klasach. Nowa podstawa programowa przerasta możliwości przeciętnego sześciolatka. To czego dziecko uczyło się dotąd przez dwa, teraz ma pojąć w rok. Sześciolatek musi pisać zgodnie z zasadami kaligrafii i czytać lektury. Pedagodzy podkreślają, że jest to dla dziecka tresura. Jak ta reforma wygląda finansowo? W pierwszym roku z zakładanych 347 mln zostało 40 mln zł – na wszystkie szkoły w Polsce. Szkoła aby przyjąć sześciolatki w 1 klasie nie musi spełniać praktycznie jakichkolwiek warunków, według zasady, że jakoś to będzie. Rodzice zaś zapłacą MILIARDY złotych za wymianę WSZYSTKICH PODRĘCZNIKÓW. Stare podręczniki stały się makulaturą. Beneficjentami tej reformy są więc przede wszystkim wydawcy podręczników. Pomimo tak rażących niedociągnięć i 670.000 podpisów Sejm odrzucił wniosek o przeprowadzenie referendum.

Raport o Polskiej demokracji może niektórym wydać się groteską, dla niektórych zaś, tragedią. W rzeczywistości daleko nam do Państwa w którym to obywatel jest najważniejszym elementem systemu, a biurokracja i polityka służą temu obywatelowi w ułatwiania mu życia, gdyż właśnie za to obywatel płaci podatki, by odciążyć siebie i przenieść  ciężar zarządzania niektórymi sprawami na Państwo. Obecnie jednak zamiast podatków płacimy haracz swojemu Panu, gdyż w zamian nie otrzymujemy praktycznie nic, a gdy już dostaniemy coś od Państwa to okazuje się to bublem prawnym (np. ustawa ws. 6 latków), którego MY-naród zmienić nie możemy, mimo, że to MY-naród rządzimy, a Premier powinien w podskokach wykonać nasze polecenie i zmienić reformę na taką jaką MY-naród chcemy i za jaką MY-naród zapłaciliśmy. Dodatkowo powinien oczywiście jeszcze NAS-naród przeprosić, że tak długo czekaliśmy i błagać o wybaczenie, skoro jest naszym sługą (minister z łaciny to sługa właśnie), a MY-naród jemu przecież słono płacimy za jego pracę i pozwalamy latać naszym samolotem po naszym niebie do domu, który on wybudował za nasze pieniądze. Czy to nie skandal? Przecież Premier nawet skarpetki ma za naszepieniądze kupione.

Czy Polska jest gotowa na zmianę zasad gry w Politykę?

Wyobraźmy sobie, że żyjemy w prawdziwie demokratycznym kraju (to może być trudne, ale spróbujemy jednak wysilić umysł). Poseł, minister, premier są niczym płytkarze, których najęliśmy do remontu łazienki, którzy spartaczyli swoją robotę i muszą ją poprawić, gdyż ich praca nam się zwyczajnie nie podoba i składamy reklamację. Święte prawo zleceniodawcy. Jeżeli fachowiec jej nie zrealizuje – tej reklamacji – to mu zwyczajnie podziękujemy i nie zapłacimy za robotę. Czy nie czas już podejść do polityków w ten właśnie sposób? W sposób kontraktowy, na zasadzie wzajemności: kasa za pracę? Na zasadzie ja Cię zatrudniam i oddelegowuję do roboty, której ja nie chcę lub nie umiem robić. Będę Ci płacił, nawet dużo, ale muszę być zadowolony bo inaczej Cię zwolnię i za 4 lata już Cię nie zatrudnię. Ty masz się starać pośle, ministrze, bo inaczej Cię wyleję z roboty i masz być odpowiedzialny przede mną, to mnie masz się spowiadać i mnie składać raporty, a nie swojemu szefowi partyjnemu, bo to ja Cię mogę zwolnić, a nie on. Zresztą jego też zwolnię jak będzie podskakiwał i wyda choćby jedną złotówkę za dużo z mojego portfela.

Jeżeli podoba Wam się ta opcja to czytajcie dalej, powiem Wam jak ją – moim zdaniem – wdrożyć w życie.

 

2.       Skoro konstrukcja „demokracji” w Polce ma tyle wspólnego z realną konstrukcją demokracji sensu stricto, co konstrukcja Tęczy na Placu Zbawiciela z konstrukcją Łuku w Bahrajnie to czy istnieją  – realne, możliwe do szybkiego wprowadzenie, bez nadmiernych trudności – rozwiązania, by usprawnić ten system?  

Przede wszystkim należy wprowadzić odpowiedzialność posłów przed wyborcami, bo to wyborca jest pracodawcą, a poseł naszym pracownikiem, więc ma on działać w naszym interesie, bo to my go rozliczymy. W obecnym systemie takie efekt da nam tylko i wyłącznie wprowadzenie 460 Jednomandatowych Okręgów Wyborczych, czyli JOW. W JOW-ach wygrywa najlepszy kandydat, cieszący się realnym poparciem wyborców w jednym z tych 460 okręgów. Przyszły poseł wygrywający w małym okręgu (ok 80 tys. mieszkańców) pozostaje z ludźmi  w ciągłej relacji, w ciągłym kontakcie i odpowiada przed nimi za swoje czyny, jeżeli zagłosuje przeciw interesowi społecznemu to musi mieć świadomość, że już nigdy nie zostanie wybrany, gdyż nie wywiązał się ze swojego obowiązku i źle reprezentuje wyborców. W taki właśnie sposób eliminuje się z polityki partaczy, lizusów i sługusów szefów partii. Lder partii nie ma władzy nad posłem, gdyż poseł podlega bezpośrednio temu kto go wybrał, bo list wyborczych nie układają już zarządy partii, one zwyczajnie nie istnieją. Kampanię wyborczą w JOW-ach przeprowadza się lokalnie, billboardy w miastach wojewódzkich i spoty telewizyjne są wtedy w ogóle nieskuteczne. Obecnie aby zostać posłem trzeba należeć do partii, w JOW-ach nie.

Z pozoru niewielka różnica zaowocuje zmianą charakteru stosunków wyborca – polityk. Szef partii zejdzie zupełnie na margines i będzie zwykłym posłem z 1 głosem, a nie z 200 głosami jak to teraz bywa.

No dobrze, a co z łapówkami? Do tej pory wystarczyły 2 łapówki by kupić ustawę, a jak to wygląda w JOW? Należałoby przekupić 231 posłów, jest to tak trudne i kosztowne na, że w zasadzie niemożliwe do zrealizowania i przede wszystkim nieopłacalne.

Następnym plusem jest bariera podpisów. Załóżmy, że w naszym okręgu mieszka profesor Ekonomii, który jest wyjątkowo dobrym specjalistą, żyje mu się dobrze i w zasadzie nie pali mu się do polityki, ale przez swoich studentów został przekonany by kandydować. W normalnym systemie musiałby zdobyć 110.000 podpisów, natomiast w systemie JOW wystarczy tylko 10! Czy nie chcielibyśmy, aby w Sejmie zasiadali sami specjaliści od gospodarki z wieloletnim doświadczeniem biznesowym?

W dotychczasowym systemie partie najczęściej zawierały koalicje lub je planowały dopiero po wyborach co często było przyczyną powstawania dość egzotycznych tandemów lub jeszcze większych kombajnów do niszczenia kraju. System JOW zachęca partie do zawierania koalicji jeszcze przed wyborami co daje wyborcom pewien obraz  i pomaga w podjęciu świadomej decyzji.

Kolejnym, ostatnim i chyba najważniejszym argumentem za Jednomandatowymi Okręgami Wyborczymi jest zepchnięcie ogólnopolskich mediów do głębokiego rynsztoku podczas trwania kampanii wyborczych. Liczą się tylko i wyłącznie media lokalne, które nie są zmanipulowane przez ośrodki władzy. To jest bardzo ważne, gdyż obecnie Polacy głosują na medialne wizerunki partii kreowane przez manipulujące media mainstreamowe, które jak wiadomo słyną z podporządkowania się ekipie postkomunistycznej i bez wątpienia szkodzącej Polsce. W JOW takie propagandowe praktyki wynajdywania haków na polityków, fałszowanie wypowiedzi i działania podprogowe nie miałyby sensu.

Podsumowując w JOW głosujemy na kandydatów, których znamy z życia lokalnego naszego okręgu, zapominając do jakiej partii należą i czy w ogóle należą do jakiejkolwiek. Do Sejmu wchodzi jeden, jedyny kandydat z danego okręgu, czyli wygrywa najlepszy spośród obywateli, niekoniecznie będąc politykiem od 20 lat. W małym okręgu wyborczym kampania ma charakter lokalny i jest tania. Telewizja i inne media ogólnokrajowe są spychane na margines kampanii wyborczych.

Politycy nie mają dylematów i wyrzutów sumienia. My mamy dużo zdrowsze Państwo i system w którym możemy wreszcie nagradzać i karać Polityków. My-naród, bo to nasz kraj, a nie samozwańczej elity.

Wo-JOW-nicy działają coraz prężniej, zbierają podpisy, a ja trzymam kciuki za tę słuszną ideę. Podpisów i zwolenników JOW ciągle przybywa, prowadzone są spotkania edukacyjne z młodymi ludźmi i miejmy nadzieję, że tym razem nikt nie zdoła zignorować woli ludu. Skoro musimy już żyć w tych kajdanach demokracji to niech to będzie idealna demokracja, oczyszczona z wszelkiego mułu, który nazbierał się przez ostatnie 24 lata.

 

Tomasz Warawko

Źródła:

  1. 1.       zmieleni.pl (Łukasz Kołomański, Patryk Hałaczkiewicz)
  2. 2.       szwajcaria.net
  3. 3.       ratujmaluchy.pl
  4. 4.       opracowanie własne