Foto: Wikimedia Commons

W roku 2013, przy premierze Donaldzie Tusku powołano zespół do spraw wyjaśniania opinii publicznej treści informacji i materiałów dotyczących przyczyn i okoliczności katastrofy lotniczej z dnia 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem. Jego szefem został Maciej Lasek, który wielokrotnie w swoich tezach mijał się z prawdą. Jak się okazuje wierność premierowi i oficjalnej wersji tragedii bardzo się opłaca.

Oficjalne zadania powołanego w roku 2013 zespołu to:

  1. Analiza i wyjaśnianie opinii publicznej treści informacji i materiałów dotyczących przyczyn i okoliczności katastrofy lotniczej z dnia 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem.
  2. Współpraca z organami i instytucjami państwowymi oraz innymi podmiotami posiadającymi wiedzę i informacje na temat okoliczności katastrofy lotniczej z dnia 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem.
  3. Wsparcie merytoryczne w zakresie wiedzy eksperckiej podczas konferencji i seminariów dotyczących przyczyn i okoliczności katastrofy lotniczej z dnia 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem, organizowanych lub współorganizowanych przez kancelarię Prezesa Rady Ministrów.

W samym roku 2013 na prace zespołu wydano 300 000 złotych. W roku obecnym całkowity koszt funkcjonowania wynieść ma 600 000 złotych. Łatwo więc policzyć, że propagandowy zespół Macieja Laska w ciągu dwóch lat kosztował nas prawie milion złotych.

W kwietniu 2013 Tusk na temat zespołu mówił: „Będziemy chcieli, aby pułkownik Lasek i inne osoby, które są gotowe na bieżąco tłumaczyć, na czym polegają te przekłamania naszych oponentów i cała smoleńska kampania czasami kłamstw, czasami, czasami bzdur”.

No cóż, rzekome kłamstwa i bzdury prostować ma człowiek, którego samego wielokrotnie przyłapano na mijaniu się  z prawdą… Przykłady? Proszę bardzo:

1. Maciej Lasek zapewniał, że nikt nie ingerował w w zapisy czarnych skrzynek: „Kolejnym dowodem była analiza czarnych skrzynek z kokpitu. Gdy otrzymaliśmy kopie ich zapisu, przesłuchaliśmy je, ale jednocześnie przekazaliśmy do ABW i policyjnego Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego, żeby zrobić dwie ekspertyzy. (…) Oczywiście. I potwierdziły, że nikt nie ingerował”

Należy zacząć, od tego że komisja nie miała dostępu do oryginałów czarnych skrzynek, które po dziś dzień znajdują się w Rosji. W roku 2010, sekretarz Państwowej Komisji Wypadków Lotniczych odrzucił otrzymane przez komisje KOPIE zapisów, ze względu na to że nie były one odpowiednio zabezpieczone. W końcu okazało się, że dziwnym trafem „zniknęło” 16 sekund. Po ponownej wizycie w Moskwie, stwierdzono że kopii nie da się odczytać ze względu na zbyt duże zaszumienie. Lasek pojechał więc do Rosji po raz trzeci.

2. Szef zespołu zarzeka się, że przyczyną katastrofy była brzoza: „dla nas zderzenie z brzozą było i jest całkowicie oczywiste, a dowody jednoznaczne. (…) Tak, charakterystyczne odkształcenie pokrycia, tzw.harmonijka, które ewidentnie wskazuje, jak skrzydło było niszczone. A to brzózka przycięta przez skrzydło tupolewa – to zdjęcie jest w naszym raporcie. Rośnie przy bliższej radiolatarni [ok. 1 km przed progiem pasa]. Nic innego nie mogło ściąć tej brzózki – wokół jest wysoka sucha trawa i nie ma śladu, by ktoś podjechał i ściął drzewko. Na tym zdjęciu jest odcięte przez brzozę skrzydło, końcówka skrzydła… Gdzie tu są wywinięte części, które mogłyby wskazywać na eksplozję? Niektóre elementy są wywinięte wręcz do dołu, nie do góry”.

Jedna z ekspertyz ATM, mówi że samolot prezydencki przeleciał nad miejscem z brzozą o godzinie 8:40:59,5 czasu FDR, skrzydło natomiast oderwało się o godzinie 8:41:01. Mamy więc półtorej sekundy różnicy. Wśród wielu innych dowodów, ośmieszających teorię „pancernej brzozy” są również badania profesorów: Biniendy oraz Ciszewskiego.

3. Zdaniem Laska polska strona dokonała oględzin wraku TU – 154: „Tak, i to sami, a nie jako osoby towarzyszące Rosjanom. (…) Rosjanie przeprowadzali swoje prace, a nasi eksperci dokumentowali i robili swoje pomiary. W raporcie kończącym pracę komisji są m.in. zdjęcia, na których widać, jak koledzy dokonują pomiaru wysunięcia trzonów układów sterowniczych. Pobierali też różne próbki. Cały materiał, który tam zebrali, stanowił bardzo ważny element naszych badań”.

W książce „Moja czarna skrzynka”, pułkownik Edmund Klich twierdzi, że polscy eksperci nie przebadali wraku. Na pytanie dziennikarza czy Polacy „chodzili do wraku” pada odpowiedź Klicha: „Jeśli chodzili, to niewiele z tego wynikało. W czerwcu zrobiłem odprawę w Moskwie, na której omawialiśmy wyniki pracy. Wierzbicki przedstawił na niej tylko tyle, ile mu przekazali Rosjanie”. Osobną kwestią pozostaje fakt, że w oficjalnych dokumentach (m.in w raporcie Millera), nie ma wzmianek na temat ewentualnych badaniach wraku TU – 154 a także o pobieraniu próbek do badań.

To tylko trzy przykłady kłamstw. Było ich o wiele wiele więcej. Dodatkowym zarzutem pod adresem Laska i jego „ekspertów” jest to, że odrzucają zaproszenia do jakiejkolwiek merytorycznej debaty z drugą stroną jednocześnie zarzucając jej kłamstwa. Na zdrowy rozum, jeśli ludzie związani z szefem zespołu mają dowody na poparcie swoich tez, powinni już dawno zgodzić się na konfrontację by ośmieszyć „oszołomów”. Nie zrobili tego przez ponad 4 lata. Strach?

Jak więc widzimy w ciągu 2 lat przeznaczono 900 000 złotych na zespół wzajemnej adoracji, powielający oficjalne kłamstwa i uciekający od merytorycznej debaty.

na podstawie:niezalezna.pl, polskiepiekielko.pl