W związku z epidemią koronawirusa wszelkie inne sprawy zeszły na dalszy plan. Jednak fakt, że o czymś się nie mówi, nie znaczy, że problem znika. Tak jest choćby ze zbliżającymi się wyborami prezydenckimi w Polsce.

Politycy obozu rządzącego powtarzają jak mantrę, że nie ma przesłanek do wprowadzenia w Polsce stanu wyjątkowego, co jest jedyną zgodną z prawem drogą do przesunięcia terminu wyborów. Jednocześnie uciekają od odpowiedzi na pytanie, jak sobie wyobrażają przeprowadzenie wyborów prezydenckich (czy dziesiątek wyborów uzupełniających w gminach, które także nie są przesuwane, bo jedyną podstawą do tego byłby stan wyjątkowy) w dobie epidemii, co wiąże się zarówno z potrzebą wyłonienia komisji wyborczych, przeprowadzenia szkoleń dla nich, itp., jak i możliwie masowym uczestnictwem obywateli w głosowaniu. Można oczywiście zastanawiać się nad technicznymi rozwiązaniami, ograniczające ryzyko zarażenia koronawirusem się przez członków komisji, jak i głosujących, ale czy da się całkowicie wyeliminować zagrożenie?

W momencie, gdy władze, zarówno państwowe, jak i religijne nawołują do, choćby tylko profilaktycznego, pozostania w domach, jest niezrozumiałe parcie do organizacji wyborów prezydenckich w pierwotnym terminie 10 (i ewentualnie 24 – II tura) maja. Oczywiście, można się spierać o to, jak szczegółowo przeprowadzić przeniesienie terminu wyborów, jakie są możliwości konstytucyjne. Nieprzypadkowo jednak jest powiedzenie: dla chcącego nic trudnego. W obozie rządzącym chęci do przeniesienia wyborów nie widzę. A to niezbyt dobrze świadczy o tych politykach, bo powinno im zależeć przede wszystkim na życiu i zdrowiu obywateli, o czym starają się przekonywać podejmując wszelkie inne działania zapobiegające rozprzestrzenianiu się epidemii.

W kontekście problemu z wyborami prezydenckimi pojawiają się pomysły wprowadzenia e-votingu. Trudno sobie wyobrazić, żeby takie rozwiązanie zostało nagle przegłosowane na niespełna dwa miesiące przed wyborami. To pomysł ewentualnie na dalszą przyszłość. Niemniej jednak nic nie stoi na przeszkodzie, żeby już o nim dyskutować. E-vitong niesie ze sobą niewątpliwie wygodę, jak również byłby jakimś wyjściem w obecnej sytuacji, kiedy z powodu epidemii koronawirusa zaleca się pozostanie wszystkich w domach. Jednak oprócz plusów ma też swoje zagrożenia. Zwrócił na nie uwagę choćby niedawno Kamil J. Dudek z portalu dobreprogramy.pl. – Przewaga kart do głosowania polega na tym, że nikt nie podmieni ich treści, gdy leżą w urnach. Zabezpieczenie systemów informatycznych w sposób niewzbudzający wątpliwości jest niemożliwe. Im bardziej publiczny (dostępny w internecie) oraz ogólnodostępny (wykorzystujący popularne protokoły) jest system, tym większe stanowi ryzyko. Często pojawia się ktoś, kto twierdzi że jest system jest stuprocentowo bezpieczny, ale to nigdy nie jest prawda – wskazał w swoim artykule. – W pełni cyfrowy proces budzi wiele wątpliwości i to, że nie jest „namacalny” sprawia, że znacznie trudniej poddać go weryfikacji – zauważył. – Sprzężenie swojego śladu cyfrowego z jednoznacznie identyfikowalnym urządzeniem oraz potwierdzeniem tożsamości to przepis na idealną inwigilację. Głosowanie online jest teoretycznie groźne z tego samego powodu, z jakiego „dowód osobisty w smartfonie” to potencjalne (w przyszłości?) zagrożenie dla prywatności. Zatem celem zbudowania wygody, zezwalamy na tworzenie infrastruktury pozwalającej się bardzo wiele o nas nauczyć – stwierdził. Osobiście podzielam te obawy, w szczególności kwestię, że „laik” nie jest w stanie wykryć, czy podczas głosowania elektronicznego na masową skalę nie doszło do oszustwa, jak również aspekt zagrożenia dla prywatności. Oczywiście, na każdy problem można znaleźć jakieś rozwiązanie, zwolennicy e-votingu je przedstawiają i myślę, że ten temat powinien być przedmiotem długiej, pogłębionej dyskusji.