11 lipca to tzw. „Krwawa Niedziela”, czyli punkt kulminacyjny rzezi wołyńskiej. Prezentujemy świadectwa tych, którzy byli świadkami tego piekła.

Wyjątkowy spokój na naszej kolonii panował aż do lipca 1943 r., w tym czasie nikogo już do lasu nie zabrali i nikt w tym czasie nie zginął. W najbliższej okolicy też nic szczególnego się nie działo i chociaż tam daleko na wschodzie i na południu już mordowali całe polskie osiedla, to my wciąż nic o tym nie wiedzieliśmy.

W sierpniu 1943 r. ukraińscy nacjonaliści napadli zbrojnie na naszą kolonię Jasionówka i rozpoczęli mordowanie wszystkich, którzy jeszcze pozostali w swoich domach. Ponieważ młodzież nasza niemal cała, zdołała wcześniej zbiec do miasta, w chatach pozostali, już tylko ludzie w średnim i podeszłym wieku. Większość z nich dlatego, że nie chcieli opuszczać swoich rodzinnych domów sądzili, że jako ludzie w podeszłym wieku, to nawet banderowcy, już nie będą się czepiać, niekiedy brakowało też zdrowia i sił, by podołać trudom nocnej ucieczki. Jeszcze inni nie mogli się pogodzić z myślą, o opuszczeniu dorobku całego życia. Właściwie wszyscy oni zginęli tej samej nocy, z pogromu wyratowały się dosłownie jednostki –  Leokadia Michaluk z d. Południewska.

Zaczęły się po wsiach zebrania tajne ukraińskie, młodzież ukraińska wydobyła zachowaną broń, niektórzy poszli do swej tzw. partyzantki do wsi Wołczak, inni znowu byli w domu, ale też należeli do partyzantki i mieli łączność ze swym sztabem tzw. „Sztab Zahonu Sicz”. Przez miesiąc kwiecień było spokojnie. Ludność nie odczuwała żadnych przykrości. A już w miesiącu maju, zaczęto dokonywać napadów na rodziny i pojedyncze osoby ludności polskiej. W rozmowie o tych napadach mówili Ukraińcy, że to są jakieś osobiste porachunki, takich zbrodniarzy, gdyby schwytano będą karani śmiercią za śmierć.

Takie napady nocne na pojedyncze osoby, albo rodziny polskie, trwały przez miesiące maj, czerwiec do 11 lipca 1943. Tego dnia jawnych morderstw dokonano w wielu miejscowościach na ludności polskiej. Wieś polska Dominopol pod lasem Świnarzyn w nocy została okrążona przez partyzantów ukraińskich i ludność, tejże wsi wymordowana została doszczętnie, zaledwie 3 osoby ocalało, które cudem zdążyły wymknąć się: jedna dziewczyna i dwóch chłopców, dziewczyna została pokaleczona. 

31 sierpnia 1943 r. o godzinie 3.00 rano zaczęli Ukraińcy ogólne morderstwo po wszystkich wsiach i koloniach. Tak było zorganizowane, że każda wieś ukraińska ma swoich Polaków w tejże wsi, albo przyległej do tej wsi, kolonii wymordować. Nadmieniam, że takie ogólne morderstwa zaczynali Ukraińcy w swoje święta, a przed tymi morderstwami duchowieństwo ukraińskie – popi poświęcali ostre narzędzia – kosy, sierpy itp.. Szli chłopi i partyzanci ukraińscy uzbrojeni w najrozmaitszą broń: w siekiery, widły, kosy i karabiny. Nadmieniam, że siekiery były specjalnie wprawione na długich, nowych trzonkach, wpadali do polskich domów i zabijali wszystkich, bez wyjątku: mężczyzn, kobiety, starców, dzieci, odrąbywano nogi, ręce, dzieci rozdzierano, albo brano za nóżki i głową bito w słupy. Przetrząsano wszystkie zabudowania polskie – ogrody, wszelkie zakątki, odszukiwano ukrytych i mordowano. W innych miejscach znowu spędzano całymi rodzinami do wykopanych przedtem dołów i pomordowanych zakopywano. Za mordującymi chłopami szły kobiety i dzieci, podrostki z furami, pomagali wyszukiwać ukrytych i grabiąc, zabierali, co się dało – Zdzisław Dolecki.

Nie pamiętam, aby przed wojną były jakieś nieporozumienia wśród mieszkańców naszej kolonii. Na Wołyniu w tamtym czasie wszyscy żyli zgodnie, zakładali wspólne, mieszane rodziny, obok siebie z powodzeniem gospodarzyli: Polacy, Ukraińcy, Niemcy, Żydzi, a nawet Czesi i Białorusini się trafiali. Dopiero jak przyszli Niemcy i Ukraińcy dostali od nich broń, to wszystko się gwałtownie zmieniło, także i w naszej okolicy. 

Napad na naszą kolonię miał miejsce latem, w czasie żniw. Nie pamiętam, który to był rok. Ukraińcy przyszli nocą. Ja z bratem Wackiem spaliśmy na tzw. „wyżkach” nad oborą. Spaliśmy na koniczynie. Brat położył się na brzegu, a mnie kazał położyć się od strony dachu. W domu spała mama i siostra Hela. Ze snu obudziły mnie głosy. Usłyszałem jak Ukraińcy, którzy weszli do nas po drabinie, nakazują bratu schodzić na dół, oraz pytają o mnie. Mnie nie widzieli, ponieważ w czasie snu stoczyłem się pod strzechę dachu. Gdy usłyszałem głosy, leżałem cicho i nie ruszałem się. Brat nic im nie odpowiedział, chciał tylko wziąć czapkę, wtedy jeden z Ukraińców powiedział mu, że nie będzie mu już potrzebna. Jeden z nich powiedział też do pozostałych, że ja już nie żyję. Nie wiem dlaczego to zrobił. Wiem tylko, że wiedział, że ja zostałem przy życiu.

Ilu było Ukraińców, nie wiem. Gdy tylko zeszli z wyżek na dół do obory, posłyszałem charczenie podobne do zarzynanego zwierzęcia. Podejrzewam, że to właśnie tak charczał mój brat Wacek, którego oni zabili zaraz w oborze. Zaraz też usłyszałem krzyk na podwórku. Ostrożnie zrobiłem małą dziurkę w strzesze i patrzyłem, co tam się dzieje. Zobaczyłem mamę i siostrę, których Ukraińcy wyprowadzili z domu. One pewnie też już wiedziały, co ich czeka z rąk tych „nocnych gości”, dlatego krzyczały, a może w ten sposób chciały ostrzec nas, nie wiem. Zobaczyłem, że Ukraińcy wrzucają je do studni, która była na podwórku. Nie wiem, czy przed wrzuceniem zostały one zabite, czy też wrzucili je tam żywe. Po tym mordzie, ja nie schodziłem z tych wyżek, bałem się, czy tam gdzieś jeszcze nie ma Ukraińców. Przesiedziałem w tej koniczynie na tych wyżkach do rana – Bolesław Sawa.