Prezydent Bronisław Komorowski podpisał kontrowersyjną ustawę dotyczącą metody in vitro. To żaden news, bo trudno było spodziewać się innej decyzji. Wielu prawicowych publicystów do końca wierzyło, że prezydent Platformy „opamięta się” w ostatniej chwili, ale były to jedynie marzenia ściętej głowy.
Obserwując dotychczasowe poczynania Bronisława Komorowskiego nie można było mieć wątpliwości, jak rozegrana zostanie sprawa tej ustawy. Przecież Komorowski jest przywiązany do swojej partii jak, nie przymierzając, chłop do ziemi i nie rozumiem skąd tak wielkie w niektórych kręgach oczekiwanie na jego decyzję. Działanie na szkodę PO nigdy nie było w stylu tego prezydenta, a wszystkie zagrywki mające zasugerować jego wahanie w jakiejkolwiek spornej sprawie, to czysta propaganda.
W Bronisławie Komorowskim można czytać jak w otwartej księdze – schemat jego zachowania za każdym razem jest niemal identyczny. Jeżeli konkretny problem okazuje się dzielić społeczeństwo, ustępujący prezydent gra człowieka miotającego się pomiędzy wszystkimi racjami, mimo iż ustawa na jego biurku jest często dawno podpisana. Ale nikt nie może o tym wiedzieć – trzeba pokazać się jako prezydent wszystkich Polaków, w dodatku niezależny.
Mnie jednak najbardziej szokuje kreowanie Komorowskiego na tak zwanego strażnika konstytucji. Kilka dni temu mówił: „Jestem pełen dobrej woli, jeśli chodzi o możliwość podpisania ustawy o in vitro, ale warunkiem jest jej konstytucyjność”. Rozumiem oczywiście potrzebę ustawy zasadniczej, która góruje nad innymi aktami prawnymi i niejako czuwa nad przestrzeganiem prawa, ale nie dajmy się zwariować. Polska konstytucja skończyła niedawno osiemnaście lat i mimo kilku nowelizacji, delikatnie mówiąc, trudno uznać ją za wyczerpującą i nieomylną. Zamiast zasłaniania się bezrefleksyjnie literą prawa, oczekiwałbym od prezydenta RP kierowania się czymś takim jak rozsądek oraz empatia wobec nastrojów społecznych.
Pomijając jednak słuszność czy niesłuszność tak wielkiego przywiązania prezydenta do konstytucji, warto zwrócić uwagę na pewną niekonsekwencję. Otóż Bronisław Komorowski zarzekający się, że podda ustawę konstytucyjnej weryfikacji, zrobił to, ale… już po jej podpisaniu. Jest słowny? Jest. A kogo obchodzi, że ustawa tak czy siak wejdzie w życie? Nieważne. Istotne, że prezydent dotrzymał słowa. Według konstytucjonalisty Ryszarda Piotrowskiego zachowanie Komorowskiego sprawia, że „Ustawa zaczyna obowiązywać w sytuacji, w której prezydent uważa, że jeden z jej artykułów jest niezgodny z konstytucją. Tym samym prezydent podpisuje się pod czymś, o czym sam jest przekonany, że jest z konstytucją niezgodne, skoro kieruje ustawę do trybunału”. Czy ktoś to rozumie?